27 lipca 2014

930: Leśne Opowieści: Martwa panienka i siedmiu podejrzanych, część 4

Poprzednie części: 1, 2, 3.

Ktoś do niej mówił.

Drgnęła gwałtownie, aż coś jej chrupnęło w nienaturalnie wygiętym karku. Jęknęła i zaczęła go rozcierać. Wspaniale, więc znowu zasnęła na krześle, wszystkie mięśnie jej zesztywniały, szyj bolała jakby oberwała toporem. Na księżyc...

– Pani Yrene?

Spojrzała na stojącego po drugiej stronie biurka, młodego strażnika. Potarła pięścią oko, zawilgotniałe od snu.

– O co chodzi? – spytała ochryple i sięgnęła po dzbanek z wodą, żeby przepłukać gardło.

– Znaleźliśmy osobę, która przyznała się do sprzedaży zdychajmyszki.

Yrene przez chwilę piła. Czy ona zleciła takie poszukiwania? A tak, rzeczywiście, chociaż była pewna, że nie przyniosą rezultatu. No bo w końcu krasnoludy przecież pracowały w kopalni... demony wiedzą czego. Przez całe dnie. Tak twierdziły czy czegoś nie zrozumiała?

Nie popadła w euforię. To mógł być równie dobrze inny krasnolud. Przedstawiciele tego ludu nie mieszkali w Nocnym Lesie szczególnie licznie, ale jednak się trafiali.

– Zostaw mi, z łaski swojej, adres – rzuciła. – Masz go zapisany?

Strażnik skinął głową i podał jej równiutko obcięty skrawek pergaminu.

– Dzięki – powiedziała. – Możesz odejść.

Gdy to uczynił, siedziała jeszcze chwilę, masując kark. Wreszcie podniosła się z westchnieniem i przeciągnęła. Naprawdę powinna zmienić obyczaje. W tej chwili, z tym sztywnym, jakby postarzonym przez niewygodny sen ciałem, na myśl o jeździe konnej robiło się jej niedobrze.

Nie miała jednak wyboru. Nie zastała nadinspektora, więc dała sobie spokój z raportowaniem, dokąd się wybiera.

Wkrótce kłusowała leśną drogą na grzbiecie swojej klaczy. Zerknęła na pergamin. Do adresu, który niewiele jej mówił, dołączona została bardzo pomocna mapka. Świetnie. Najpierw jednak Yrene zamierzała zjeść śniadanie. Wielka szkoda, że jej ulubiona gospoda leżała dokładnie w przeciwnym kierunku. Musiała zadowolić się jakimś przydrożnym lokalem.

Rzeczony napatoczył się nad wyraz szybko. Była to niewielka, przydrożna gospoda z rodzaju tych, gdzie goście śpią na sianie na strychu. Na szczęście Yrene noclegu nie planowała, a jedynie śniadanie.

Przed wejściem natychmiast pojawił się bosonogi chłopaczek. Usłyszał tętent konia i pewnie spodziewał się arystokraty. No, cóż. Na widok Yrene zrobił wielkie oczy, gapiąc się bezczelnie na jej białe jak śnieg włosy. W Nocnym Lesie tylko elfy i osoby blisko z nimi spokrewnione mogły się takimi poszczycić.

Yrene zsunęła się z grzbietu wierzchowca.

– Nie trzeba stajni – powiedziała, gdy klacz parsknęła i przeszła na drugą stronę drogi, by zrywać rosnące tam rośliny.

Chłopaczek i tak nie miałby jak zabrać konia, bo Yrene jeździła elfim zwyczajem bez siodła i uprzęży.

Weszła do izby, zalanej światłem sączącym się przez nieco zakurzone szyby. Od razu poczuła na sobie
van Ostade
spojrzenia wszystkich obecnych – okrągłej jak śliwka baby za ladą i trzech mężczyzn, którzy grali w karty w kącie. Ludzie. Yrene zerknęła na nich krótko. Zarośnięte gęby, zapach alkoholu, wrogie spojrzenia. Nie najpiękniej. Oczywiście, nie zamierzała uciekać. Była głodna.

Dlatego podeszła do lady i położyła na niej kilka monet.

– Nic nie ma – burknęła baba. – Nic dla was. Tylko mięsiwo i jajecznica.

– Chleba nie ma? – spytała Yrene sarkastycznie. Elfy nie jadały produktów pochodzenia zwierzęcego, ale na litość, ludzie też nie żywili się tylko i wyłącznie nimi. – A ziemniaków? A owoców, choćby jabłek z zimy?

– Ziemniaki by trzeba obierać – skrzywiła się baba.

– No to chleb i jabłka też mi wystarczą.

Kobieta zamamrotała z niezadowoleniem i zgarnęła pieniądze. Yrene poszła usiąść przy jednym ze stołów, opierając się plecami o ścianę, by mieć dobry widok na izbę.

Ciekawa była, czy któryś z tych trzech drabów podejdzie. Ale baba przyniosła jej chleba i jabłek, Yrene zjadła, a żaden z nich się nie ruszył. Gdy wychodziła, któryś posłał za nią niecenzuralne słowo. Przystanęła w progu, ale na księżyc, uniesienie się dumą musiało oznaczać rozlew krwi. Nie jej krwi, tego była najzupełniej pewna. Miała miecz, a tamci najwyżej noże. Jednak... nie, po co wszczynać burdy. Miałaby później zupełnie zbędne kłopoty.

Z pełnym brzuchem i nieco mniej zesztywniała niż zaraz po przebudzeniu, Yrene ruszyła w dalszą drogę. Klacz parskała, idąc traktem. Gdy Yrene ujrzała odchodzącą od niego, mniejszą ścieżkę, wstrzymała konia i wyjęła mapę.

Dobra droga. Wspaniale.

Skręciła na ścieżynkę i wjechała w las. Po ostatnich deszczach, znów rozgrzewany promieniami słońca, pachniał cudownie, ziołami, ziemią, igliwiem. Ścieżka nie wiła się szczególnie mocno i Yrene bez przygód dotarła na zarośniętą paprociami polanę. Ukazała jej się drewniana chata, kryta darnią. Dla zielarki rzeczywiście idealne miejsce.

Kiedy zeskoczyła z konia, z paproci wyjrzał pyszczek młodziutkiego smoka o zielonkawej łusce i zaczątkach rogów pokrytych pachnącym kwieciem.

– Cześć, mały – rzuciła Yrene.

Natychmiast znalazł się przy niej, ocierając o nogi jak kot. Wzięła go na ręce. Łuskę miał cudownie miękką, niczym nierozkwitłe pąki liści. Urodzaj, jeśli się nie myliła.

Waterhouse
Dźwigając smoka, Yrene zapukała do drzwi. Otworzyła jej staruszka, spełniająca wszelkie normy leśnych wiedźm – niska, zgarbiona, w nieco wystrzępionej, czarnej sukni, z siwymi, rzadkimi włosami zwisającymi z czaszki jak pnącza.

– Kogóż moje oczy... elf? – zdziwiła się starczym, drżącym głosem.

– Elf, szanowna pani. Ze Straży Ładu.

– Ach, tak. Proszę, proszę. Glymthe, nie klej się do pani.

Glymthe niechętnie wyrwał się z ramion Yrene, uderzając pierzastymi skrzydłami i wylądował na nieheblowanym stole. Oprócz niego w izbie było także palenisko, szafka zastawiona miksturami, wąskie łóżko i oczywiście pęki ziół, zwieszające się z sufitowej belki.

– Proszę siadać.

Yrene usiadła na ławie, uważając na drzazgi, które sterczały z niej jak kolce jeża.

– Straż Ładu odwiedza biedną staruszkę – westchnęła marudnie starowinka, sięgając między flaszki. Wydobyła karafkę wina, małą i zakurzoną. – Wczoraj, dzisiaj... co ja złego zrobiłam? Niczym zakazanym nie handluję.

– Proszę nie otwierać. Nie pijam mocnych trunków.

– Och... tak – powiedziała staruszka, ale nie wydawała się zachwycona.

Zawsze to lepiej, gdy Strażnika da się upić, przynajmniej trochę.

Starowinka również usiadła.

– To... chodzi o krasnoluda, czy tak?

– Tak. Mam tylko kilka pytań. Co zakupił?

– Zdychajmyszkę. Wielką flaszkę zdychajmyszki. Uroczy chłopak, zawsze go przysyłali, bo najmłodszy. Teraz też mi opowiadał, że w domu im się zalęgły myszy. Zżerały jabłka pannie Seren, szkodniki, a panna Seren bardzo lubi jabłka.

Yrene przez chwilę zastanawiała się tylko nad tym jak przekazać staruszce, że panna Seren nie żyje. Ostatecznie zdecydowała pominąć ten szczegół.

Dopiero w następnej kolejności dotarło do niej, że trafiła w dziesiątkę.

– Ten krasnolud – powiedziała. – Który to? Najmłodszy, mówi pani?

– Tak, tak. Biedaczek, odwiedzał mnie, chociaż nie lubi moich ziółek. Ciągle od nich kichał...

– Zaraz, jak on się nazywa?

– Agonzo, nazywa się Agonzo. – Nagle twarz starowinki wykrzywiła obawa. – On chyba nic złego nie zrobił?

Yrene potrząsnęła głową.

– Nie... nie, nic – zapewniła cicho.

Kupił tylko truciznę, która zabiła pannę Seren.

Skąd, zupełnie nic nie zrobił.



Cerro

1 komentarz:

  1. Niezły sarkazm na koniec. Jedyne co mi nie pasuje to niska ilość smoków.

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz będzie widoczny po akceptacji administratorki gazetki.