574: Leśne Opowieści: Przybysz, część VI
Zajęło mi to półtorej doby, najdziwniejsze, najbardziej odrealnione półtorej doby w moim życiu.
Odszedłem od tamtego płonącego domu, po może stu krokach dosiadłem konia i z Devim na ramieniu ruszyłem przez Nocny Las. Nie pospieszałem wierzchowca, od czasu do czasu szarpiąc tylko wodzami, by uspokoić jego zapędy. Próbował gryźć mnie w łydkę i paść się. Drań i leń w jednym, rzadko spotykane zjawisko.
Rozbiłem obozowisko na niewielkiej polance. Rozpaliłem ognisko, do którego dorzuciłem trochę pachnących, jałowcowych gałęzi. Udało mi się upolować dwie kuropatwy. Zgodnie z obietnicą, większą dostał Devi. Mięso smakowało aromatycznym dymem. Zjadłem je do samego końca, oblizując palce. Później poszliśmy spać – ja na rozłożonym blisko ognia posłaniu, Devi na mojej piersi.
A rano to mnie dopadło. Obudziłem się, czując uścisk w żołądku. Devi patrzył na mnie żółtymi ślepiami, lśniącymi w porannej szarówce. Dostrzegłem nagle, że jego pazury są długie i ostre. Spoczywały na mojej piersi. Smok powolnym ruchem zginał i rozprostowywał palce jednej łapy, zaczepiając nimi ubranie.
Nabrałem tchu.
Devi wyszczerzył drobne, ostre jak szpilki zęby. Dotarła do mnie jego myśl, pozbawiona wyrzutu, ba, pozbawiona jakiejkolwiek emocji, poza spokojnym przekonaniem:
– Popełniłeś błąd.
Znamienne, że to właśnie były pierwsze dwa słowa, jakie usłyszałem od swojego smoka.
Usiadłem gwałtownie, a on z ostrym skrzekiem spadł z mojej piersi. Próbowałem wstać, ale nogi się pode mną ugięły i wylądowałem na kolanach, z rękami zanurzonymi w pokrytej rosą trawie. Zwiesiłem głowę, dysząc ciężko. Devi pozbierał się na łapy, położył w nogach mojego rozkopanego posłania i dalej obserwował mnie ze stoickim spokojem. Jego długi, cienki ogon bił na boki jak u podrażnionego kota.
– Nie pierwszy zresztą – dodał. Jego głos szeleścił i chrzęścił, jak piasek wciskający się w zęby w czasie pustynnej burzy. – Popełniłeś go już zabijając moją matkę.
Dyszałem ciężko, nie mogąc złapać tchu, by odpowiedzieć. Obojętność i spokój mojego gadziego towarzysza wydawały mi się wręcz zwodnicze. Zastanawiałem się, czy tak młody smok jest w stanie rozerwać mi gardło. Mam broń, pomyślałem półprzytomnie. Popatrzyłem na Deviego.
Przyglądał mi się z namysłem. Wysunął z paszczy cienki, rozdwojony język i oblizał się starannie.
A później poczułem się nagle, jakby coś rozsadziło mi czaszkę od środka. Uderzył we mnie ładunek emocji tak wielki, że przez chwilę nie mogłem ich rozpoznać. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że Devi nie zamierza mnie w ten wymyślny sposób zabić.
To było wsparcie. Ciepło. Oddanie. I zbyt wiele. Dla mnie. Wtedy.
Zwaliłem się twarzą w wilgotną ziemię, targany suchym szlochem, zaciskając palce na wilgotnych kępach traw tak mocno, że puściły zielony sok. Pokonałem bestię z legend, dopełniłem zemsty, pogrążyłem sam siebie. A świadomość, że siedzący obok mnie, osierocony pisklak nie rości z tego powodu pretensji, zupełnie wgniotła mnie w ziemię.
Uspokoiłem się po dłuższej chwili, ale nie odważyłem wstać. Przyciskałem policzek do świeżej, pachnącej życiem gleby, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń.
– Stałem się tacy jak oni – powiedziałem wreszcie cicho.
Devi chwilę zastanawiał się nad tym.
– Tak. W pewnym sensie – potaknął w końcu. – Byłeś w tym samym miejscu, w którym oni tkwią ciągle.
Wyrwałem z ziemi jakiś polny kwiatek o delikatnych, żółtych płatkach. Obróciłem go w dłoni, a później roztarłem między palcami na wilgotny, lepki proch.
Spaliłem tamten dom. Najprawdopodobniej do fundamentów. A w nim żywą istotę. Człowieka. Kobietę, której jedynym przewinieniem było obdarzenie miłością mojego wroga.
– Nic na to nie poradzisz – stwierdził Devi. – Tak jak nie przywrócimy do życia mojej matki. Musimy iść dalej. Patrzeć naprzód.
– Może smoki to potrafią – wyszeptałem. – Ludzie nie.
Devi zasyczał z rozbawieniem.
– Pustynia to potrafi. A my oboje jesteśmy jej dziećmi.
Popatrzyłem na niego.
– Wiesz dobrze, że to nieprawda – stwierdziłem. – Wiatr pędzi wydmy naprzód i naprzód, to prawda, ale wszystko, co one pochłoną, pozostaje w piaskach. Na wieki.
Smok przyglądał się mi. A później wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu.
– Czy powiedziałem ci, żebyś zapomniał lub przestał się obwiniać? Nie, bo jesteś winny. Nie, bo nie zapomnisz. Zakop to w piasku i idź do przodu, to właśnie powiedziałem. – Zawahał się przez chwilę, a potem dorzucił kpiąco: – Dałeś się złapać. Stawiasz jutro kuropatwę.
Zmarszczyłem gniewnie brwi.
– To moja metoda wymuszania na ludziach, by częstowali mnie różnymi rzeczami.
– Jak widać, skuteczna – powiedział Devi. – Przerwiemy tę dyskusję i weźmiesz się do pracy, czy chcesz kontynuować? W następnej kolejce zażądam królika.
Nie wiem, czy to jakiś rodzaj sukcesu czy już dno dna, zostać pobitym w ten sposób na własnym terenie. Dlatego nic nie powiedziałem. Wróciło do mnie odrealnione otępienie. Wstałem na nogi i po prostu wziąłem się za zwijanie obozu i zasypywanie ogniska. Później dosiadłem konia i ruszyłem stępa przed siebie.
– Wiesz, dokąd w ogóle jedziesz? – spytał z zainteresowaniem Devi.
Miałem zabijać Nieśmiertelnych. Pamiętałem o tym. Ścigać ich i mordować. Mścić się. Ale, do cholery, jestem łowcą plugastwa. Poczułem smak zemsty, podpalając tamten dom. I jeżeli ona za każdym razem miała aromat popiołu, śmierci i bólu, to, na bogów wszystkich religii, nie chciałem jej.
– Nie wiem, Devi – odrzekłem zgodnie z prawdą. – Przed siebie. Na pewno znajdziemy jakieś potwory.
A jeżeli żadnych tutaj nie było... cóż, w takim razie po prostu mogłem spojrzeć w lustro.
Rozsadziło mi mózg. (to komplement)
OdpowiedzUsuń