989: Leśne opowieści: Smok smokowi smokiem
Imponująca twierdza wznosiła się dumnie powyżej zębatych szczytów gór, jej liczne wieżyce sięgały swymi długimi, smukłymi szyjami ku płynącym w mdląco rozkosznym lenistwie obłoczkom, a te mrugały radośnie sponad pucołowatych policzków. Powietrze stawało się coraz słodsze, czas gęstniał, obracał się ku swemu nieskończonemu ogonowi i zaśmiewał głęboko, opętańczo, opluwając przy tym materię dookoła. Srebrnopióre mewy latały pod oknami zamku, a wraz z nimi wielobarwne gołębie o wymyślnych kształtach skrzydeł, ciał i piór. Od czasu do czasu, ponad wszystkimi ptakami i ponad budowlą, tuż pod błękitną płachtą nieboskłonu, szybował olbrzymi albatros o skrzydłach ciemnych, ponad dwukrotnie dłuższych niż dorosły mężczyzna może mierzyć.
Miesiąc dopiero ukrył się nieśmiało między zielonymi pagórkami, ustępując miejsca słonecznej tarczy, a ta barwiła wszystko radośnie na różowo i pomarańczowo. Kwiaty delikatnie zaczynały otwierać swe piękne główki, tworząc przy tym niesamowicie kolorowe dywany. Trawa w pobliżu twierdzy usypana była drobnymi, białymi punkcikami - gwiazdnica wielkokwiatowa znalazła tam idealne miejsce dla siebie. Wspaniale komponowały się z kremowymi murami dworu, z otaczającymi go marmurowymi i alabastrowymi rzeźbami. Dzieła sztuki przedstawiały najczęściej ludzi: idealnie zbudowanych mężczyzn oraz kształtne, nagie kobiety. Oprócz tego znalazły się także wizerunki dzikich zwierząt, smoków, hydr, wyvern, pegazów, jednorożców, centaurów i innych istot. Wszystkie wykonane były z najdoskonalszą starannością, dopracowane do najmniejszego szczegółu. Każda, najdrobniejsza nawet łuska, włosy, szaty, członki i biżuteria sprawiały wrażenie prawdziwych, jeno pozbawionych odcieni, białokremowych i waniliowych tworów, poprzecinanych brązowymi lub czarnymi żyłkami.
Ogromną część ziem, które należały do władcy zamku, rycerzy, dworzan, dwórek, myśliwych, rzemieślników, czeladników, szynkarzy i innych mieszkańców, stanowiły imponujące ogrody, pełne soczystej zieleni murawy, ozdobnych gatunków traw: szczotlichy siwej, rosplenicy, palczatki cytrynowej, sorga, niskich, powykręcanych grusz, śliw, jabłoni i drzewek cytrusowych, a przede wszystkim - niesamowicie kolorowych, swym zapachem powodujących zawroty głowy kwiatów: hoi różowej o mdlącym, intensywnym aromacie i twardych, ciemnozielonych liściach; hoi pięknej - bardziej wymagającej siostry bliźniaczki; ledwobłekintnych płatków amzonii; ciemniejszych, miododajnych chabrów; długożyjących goździków; olbrzymich słoneczników... Wiele roślin nie posiadało jeszcze własnych nazw, ze względu na swą rzadkość - niektóre z nich rosły tylko tutaj, tylko w cieniu tych murów.
Nagle, przerywając spokój, jakiś kształt przysłonił złotą twarz tytana światła. Olbrzymia dłoń boskiego budowniczego, wynurzając się spomiędzy bladego błękitu nieba i wstydliwie różowych chmur, opuszczała zwieńczenie najwyższej z olbrzymich baszt, by zakończyć wreszcie proces tworzenia świątyni. Każde stworzenie przyglądało się temu niezwykłemu zjawisku w skupieniu, każda para płuc chciwie zatrzymała w swoich objęciach słodkie powietrze. Biała ręka delikatnie umieściła wspaniale rzeźbioną kondygnację na szczycie najokazalszej z wież. Dusza kreatora radowała się niezmiernie, przyspieszając leniwe płynący czas i wywołując niebezpieczne drżenie palców.
Było też coś jeszcze.
Niepokój mącił nieskazitelną, delikatną aurę poranka. Coś tupnęło w oddali, ktoś gdzieś czyhał, by zakłócić gładką ciszę. Nie znaczące nic półodgłosy, prawiehałasy i ledwostukania przepływały między ciepłymi podmuchami wiatru, naruszając cienką błonę idealności.
Każdy z tych dźwięków mógł zwiastować ogłuszające uderzenie wypełnionego tanim piwem kufla w barierę czasu…
ŁUP!
Fundamenty zapadły pod siebie swe rozpaczliwie huczące elementy, sycząc, gruchając i jęcząc. Płaski król opadał z gracją, wirował, obracał swym zdobnym w purpurowe szaty ciałem, po czym wylądował w płytkiej kałuży rozlanego alkoholu i chyba czegoś jeszcze, wnioskując po nieprzyjemnym zapachu.
Wspaniałe materiały na powrót stały się zwykłymi kartami do gry, cudowna kraina – stolikiem w kącie zapyziałej tawerny, a boskiego budowniczego przeistoczyło w łysiejącego grubaska. Jego głowa rozglądała się wokół z niepokojem, próbując rozjaśnić szalejący przed oczami mrok. Po chwili ciemność ustąpiła, ukazując znajomy widok.
Przeludnione, cuchnące fajkowym dymem, gorzałą i płynami ustrojowymi pomieszczenie brzęczało od ostrych dźwięków rozstrojonej harmonii i takiegoż głosu pijanego barda. Wokół gromadziły się niezdarnie tańczące pary, wymachujący flaszkami z rumem mężczyźni oraz brudne kobiety. Ściany, pokryte śladami bójek i innych aktów przemocy, błyszczały od osiadającego na nich tłuszczu, kurzu i parującego potu, przez co podobne były do ludzi przesiadujących między nimi – starych zbirów, biednych sklepikarzy, rybaków, złodziei, bankrutujących kupców, prostytutek, włamywaczy i innych elementów.
Gunun, bo takie imię nosił nasz karciany architekt, uniósł okrągłą, lśniącą od zdenerwowania twarz. Ponad rozrzuconymi kartami, czyli tym, co pozostało po twierdzy, górował rosły mężczyzna. Jego rysy były ledwo widoczne spod splątanych ryżych włosów i brody w tym samym kolorze, doprawionych srebrnosiwymi kosmykami i pofajkową żółcią. Bujną czuprynę przytrzymywał czarny kapelusz z szerokim rondem, postrzępionym i sflaczałym od wieloletniego noszenia. Z ramion do kolan opadał ciemny, lniany płaszcz z dwoma rzędami drewnianych guzików, spod którego wyglądała zielona, obcisła kamizelka. Luźne, materiałowe spodnie wpadały w marynarskie buty z wywiniętymi cholewami. Cały strój rudzielca wyglądał jak wyciągnięty z czyjegoś grobu, a szwy spełniały swą rolę ostatnimi siłami.
Wielkolud wpatrywał się przez chwilę w rozbiegane oczy grubaska, po czym zmarszczył swą pokrytą wieloma bliznami facjatę w szyderczym uśmiechu. Odrażający grymas odsłonił nieliczne, pożółkłe zębiska oraz łopatkowate dziury, w dwóch miejscach wypełnione kawałkami srebra. Z zionącej chmielem, starym mięsem i niestrawnością paszczy wydobył się skrzekliwy śmiech, odbijając od desek i wwiercając w uszy Gununa.
Chwila ta zdawała się przeciągać w nieskończoność. Wszystkie osoby wokół spojrzały w stronę tej groteskowej sceny i, rycząc, łapały się pod boki.
Moment później ta zbiorowa histeria ucichła. Miedzianowłosy oparł pięści na ciemnym blacie i zbliżył swą szkaradną mordę do buzi kulącego się na krześle, powodując u tego skręt kiszek i niekontrolowane ruchy gałek ocznych.
- Najstarszy – rzucił, opluwając przy tym drżącą brodę obiektu swych drwin. Język tłuścioszka zachowywał się podobnie do truposza podczas cmentarnej balangi, a myśli szalały niczym kluski we wrzącej zupie.
Rudy, wyraźnie poirytowany, wyciągnął długą szablę z pochwy, powodując ostry, wysoki syk stali, po czym wycelował jej czubkiem w pyrkowaty nos swej ofiary.
- Najstarszy, powiedziałem – warknął jeszcze agresywniej niż poprzednio.
- N – n – n – nat – t – turra… Cz – cz – czterysta… - wyjąkał Gunun, zmuszając przy tym kawał mięcha w swoich ustach do współpracy.
- Jutro w południe – rzucił napastnik, prostując się. Schował ostrze z powrotem w rapcie i odwrócił ciało na podkutym obcasie, by całą swoją uwagę przekazać niezbyt trzeźwej, wychudzonej szynkarce.
Okrąglutka postać, siedząca w kącie karczmy, położyła miękkie czoło na stole i siedziała przez parę chwil w pozycji pancernika, usiłując zapanować nad nucącym marsz żałobny umysłem. Grubasek z trudem zmusił się do wstania i doprowadzenia swojej talii kart do porządku. Kucnął na mokrej podłodze, z obrzydzeniem podnosząc dorobek swojego życia spomiędzy przegnitych desek. Kolorowe kawałki paieru na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie zwyczajnych, ale dla Gununa były wyjątkowe. Kupił je na pchlim targu za pieniądze uzyskane przy sprzedaży ostatnich mebli ze swego niewielkiego domu, czyniąc z tegoż miejsca kubik, pudełko. Opłacało się.
Pulchny mężczyzna zwrócił oczy ku jednemu z najpiękniejszych egzemplarzy. Król dzwonków spoglądał na niego smutno spod bogatej korony, współczując swemu właścicielowi. Wyraz twarzy zdradzał zatroskanie i ból nad utratą tak wspaniałej twierdzy.
Żona monarchy leżała samotnie pod krzesłem, popłakując nad beznadziejnością sytuacji.
Wszystko było beznadziejne. Gunun wiedział, że tak to się skończy, gdy tylko zobaczył szyld i nazwę tawerny – „Pod różową kiecką” - ale zmęczenie podróżą, a wcześniej kłótnią ze swoim niezbyt błyskotliwym smokiem, było silniejsze od awanturującej się moralności, więc z niepokojem przekroczył próg budynku.
Teraz, pozbawiony resztek honoru i godności, musiał wrócić do domu, gdzie czekało go stadko zębatych gąb do wykarmienia. Te parszywe bestie, nastawione na branie, nigdy nie okazywały najmniejszego przejawu wdzięczności. Najstarszego i najgłupszego zarazem – Snutota – powita wspaniałą informacją, że jutro czeka ich walka z jakimś krwiożerczym potworem i jeszcze gorszym hodowcą. Pysznie.
Mężczyzna podniósł ostatnią kartę z ziemi, włożył swoją fioletową kurtkę na grzbiet, po czym, wymijając nachalne kobiety o wątpliwej reputacji oraz podobnych im dżentelmenów, wyszedł w deszczową noc.
Elsa96 |
Niezła wizualizacja. Naprawdę dobre opowiadanie.
OdpowiedzUsuń