731: Wyelka xięga sławetnych recept - Moffinki z proszkyem kakaowym y wiszniami
Choć jesienny wiatr pracowicie chłodził podwórko, dując między konarami, w chatce na żurawich stopach panowało przyjemne ciepło. Ogień wesoło pełgał w piecu, nagrzewając niewielką, zagraconą kuchnię. Wiedźma zdjęła z półki starą, oprawioną w skórę księgę, noszącą ślady częstego użycia. „Wyelka xięga sławetnych recept” głosiła pochylonymi zawijasami pierwsza, naderwana czyjąś ręką karta.
- Zobaczmy, co wyczarujemy – zamruczała kobieta.
- Miau – miauknął w odpowiedzi duży, pręgowany kocur, wylegujący się opodal pieca.
- Babeczki, mówisz? – zwróciła się w stronę zwierzaka – Przecież ty nie lubisz babeczek, kruszynko.
Kot prychnął lekceważąco i z powrotem zwinął się w kłębek, wystawiając tylko czujne ucho.
- Niech będą i babeczki – wzruszyła ramionami, odwracając kolejne strony. - „Żabye udka w sosye beszamelowm”, „Kaczka pieczona nadziewana jabłkyem”, „Płonący tort siedmyopyętrowy, rumem stuletnim nasycony”... Jest. „Moffinki z proszkyem kakaowym y wiszniami”. – Przeliterowała, mrużąc oczy. – Weźmisz dwye szklanice czystey, przesianej przez sito mąki pszenney, aby bez robaków. Potem dodasz pół szklanicy sakcharozy białey, klarowney we kryształkach. I coraz ci potrzeba wziąć.... – Jeszcze przez długą chwilę mamrotała pod nosem kolejne wersy przepisu. I tak znała go prawie na pamięć – o częstych odwiedzinach mogły świadczyć plamy po czekoladzie i odciski palców zdobiące brzegi strony.
Zaczęła od stopienia 125 gram masła. Cynowy rondelek rozgrzewał się szybko i żółty tłuszcz wnet zaczął bulgotać. Teraz niech stygnie, będzie gotów akurat na czas.
- Dobrze, żem zostawiła pół osełki – westchnęła do siebie – bo inaczej musiałabym użyć oliwy, a wiadomo, Kocie, że babeczki bez maślanego smaku to już nie to samo. Wyrosną, pewnie, że wyrosną, ale z masłem lepsze.
Do glinianej miski wsypała dwie pełne szklanki mąki pszennej. Gorączkowe poszukiwania sitka okazały się bezowocne, więc nici z elegancko przesianych ingrediencji. Do mąki dołączyło pół szklanki cukru - wystarczy, by babeczki nie wyszły zbyt słodkie. Z piątej z kolei szuflady zaczęła wyciągać buteleczki i słoiczki – mniejsze i większe, smukłe i pękate.
- Róg jednorożca... Łzy zdradzonej ropuchy... To nie to... Płatki żywokwiatu... Też nie... O, jest! - Wreszcie znalazła pękaty słój wypełniony białym proszkiem. „Suszony Oddech Drżącej Antelopy” – głosiła etykieta. Kolejny słoiczek z podobnym pudrem zdobiła nalepka z napisem „Proszek z kości meduzy, do pyeczenia przeznaczon”. Choć księga zalecała użycie łyżki sody lub łyżki wspomnianego proszku, to czarownica wolała użyć obu składników. Soda działa błyskawicznie, reagując z kwaśnymi składnikami i szybko podnosi gęste, ciężkie ciasto. Proszek z kości działa powoli, ale za to przez cały czas pieczenia, nie pozwalając babeczkom opaść. Płaska łyżeczka białego proszku meduzowego powędrowała do garnca, a za nią pół łyżeczki suszonego oddechu drżącej antylopy. Tylko nie za dużo, bo soda zostawia gorzki posmak! Jeszcze tylko zamieszać i wszystkie suche składniki są na swoim miejscu. Wiedźma schyliła się pod stół, gdzie stał wiklinowy kosz z brązową kwoką wewnatrz.
- Nie pogniewasz się, kochana, jak dwa jajka podbiorę, co? Toć świeże, ledwoć zniesione... – Kura zagdakała ostrzegawczo, ale sprytne palce kobiety już zdążyły wyłuskać spod siedzącego ptaka dwa jajka. – W pokoiku, na stoliku, stało mleczko i jajeczko... – podśpiewywała, rozbijając jajka do oddzielnego garnka z wyszczerbionym brzegiem.. – Przyszedł kotek, wypił mleczko... – druciana ubijaczka furczała aż miło, roztrzepując białko z żółtkiem. - ...a ogonkiem stłukł jajeczko. Przyszła babcia, kotka zbiła – zerknęła na mruczka, ale ten widać nie reagował na słowne zaczepki – A skorupki wyrzuciła. Uff.
Kocie ucho poruszyło się, słysząc chlupot dobywanej ze spiżarki śmietany. W mgnieniu oka sierściuch plątał się pod nogami właścicielki i nie zważając na kocią godność miauczał żałośnie, mając nadzieję na łyk tłustego płynu.
- Naści, burasku – chlapnęła łychą do kociej miseczki, nie żałując gęstego – Niech ci na zdrowie idzie. – Kocur zaczął ochoczo mlaskać, co jakiś czas zlizując resztki śmietany z wąsów.
- Ciesz się, że to słodka śmietana, a nie kwaśny kefir... choć i kefirowym czy maślankowym babeczkom niczego nie brak. - Pół szklanki śmietany trafiło w towarzystwo jajek. - Co my tu dalej... A, tak, zapomniałabym o maśle.
Zlała do garnka przestudzony żółty tłuszcz , dodając kilka kostek drobno posiekanej gorzkiej czekolady i cztery czubate łyżki ciemnego indiańskiego proszku, daru południowych bóstw.
- Czas na najważniejsze, łapimyszu – zwróciła się o pomoc do łasucha – Z czym zrobić babeczki? Może dorzucić garść orzechów? Mamy spory zapas orzeszków nibymózgów, mamy orzechowe nerki, trochę leszczynowych... Co? Albo skórkę pomarańczową w cukrze, co to ją kiedyś cały wieczór smażyłam? Miast naszych orzechów te wielkie, białe w środku, na drobno mielone, co to je w Zatoce kupce sprzedają? Goździki, imbir i kolendrę?
- Mrrr – Zamruczał kocur, ocierając pyszczek łapką.
- Dobrze, zbóju. Dziś po twojemu. Niech będą wiśnie.
Z małego dzbana ustawionego w chłodnym przeciągu, tuż pod progiem, wyjęła garść lśniących, czerwonych owoców. O tej porze roku wiśnie widuje się tylko w postaci dżemów lub soków – ale te, dobrze zmrożone, sprowadzane były aż z Gór Północnych w skrzyniach wypełnionych śniegiem i lodem. Kosztowały wiele, ale ich kwaskowaty smak i aromat warte były swojej ceny. Do garnca!
- Kocie, nie widziałżeś tej specjalnej blaszki? - ze spiżarki dochodził łomot przestawianych garnków, rondelków, durszlaków i wszelkiego innego kuchennego ustrojstwa. Brzdąknięcia i trzaski przerywane były zduszonymi przekleństwami, gdy przewracała do góry nogami zawartość kolejnych szaf i szafek - No czort by wziął! A może i wziął, jak w zeszłym tygodniu był na herbacie? O, jest nareszcie - westchnienie ulgi wyrwało się z ust kobiety na widok blaszki z dwunastoma wgłębieniami - tu żeś się schowała. Ino papierków tych cudacznych, plisowanych jak spódnica nie ma. Nic to, przesmaruje się tłustym i już.
Starannie nasmarowała blaszkę resztką masła, a potem dodatkowo posypała tartą bułką, by wypieki nie przyklejały się do metalu.
- Jeszcze tylko zamieszać i gotowe. - Połączyła za sobą składniki, wlewając ubitą masę do garnka z mąką. Ciasto wyszło gęste, klejące i z trudem odchodziło od drewnianej kopystki, ale właśnie taka konsystencja była idealna. Mamrocząc pod nosem zaklęcia - albo przekleństwa, kto tam wiedźmę wie - nakładała masę do formy, wypełniając każde wgłębienie do połowy. Ciasta starczyło akuratnie.
- A teraz do pieca, moje maleństwa - Chichocząc pod nosem, otworzyła drzwiczki nagrzanego pieca, w którym z łatwością zmieścić by się mogło ze dwoje dzieci i ostrożnie włożyła blaszkę na miejsce. Jak na zwyczajną wiedźmią kuchenkę, piecyk posiadał frymuśne instrumentarium - nowum krasnoludzkiej sztuki inżynieryjnej. Ostrożnie pchnęła sferyczne pokrętło, ustawiając je, zgodnie z zaleceniami konstruktorów, na wyrytą runami liczbę "180". Z środka mechanizmu dało się słyszeć cichy zgrzyt zębatych kół czy innych tam elementów.
- A zmyślne te gadziny. Jeden kręciołek, taki lichy zresztą, a ciepło utrzyma i spalić się nie pozwoli. Ani wte, ani wewte ogień nie poszaleje. Czary jakie, czy co? Jak tak, to nie wiedźmie, to na pewno. Runy przesilne? Łoj, lepiej w te krasnoludzkie tajemnice nie wnikać.
Zaczęła nucić melodię "Sześćdziesiąt kotów wiedźma miała", pamiętając, by powtórzyć ją ze dwanaście razy, zanim sprawdzi wypiek. W czasie, gdy babeczki rosły i rosły w swoich foremkach, w rondelku po maśle roztopiła pół tabliczki gorzkiej czekolady. Żeby słodycze szybciej się rozpuszczały i nie były zbyt gęste, dolała kilka łyżek mleka. Niektórzy dodawali tłuszczu, by rozrzedzić polewę, ale skropiona oliwą czekolada nie stężeje już tak łatwo. Niecierpliwie szwendała się po chacie, nie chcąc za wcześnie otwierać pieca i narażać babeczek na opadnięcie. Wreszcie wyśpiewała ostatnią zwrotkę „Sześćdziesięciu kotów” i mogła zajrzeć do piekarnika. Ostrożnie wbiła drewniany patyczek w ciastko. Do patyczka przylgnęła lepka masa – znak, że potrzeba jeszcze kilku minut. Na ostatek mogła wyciągnąć parującą blachę i małą kuchnię zalał rozkoszny aromat. Jedną po drugiej wyłuskiwała z foremek i jeszcze ciepłe maczała w płynnej polewie. Każda sztuka została ozdobiona samotną wisienką. Z dumą ułożyła babeczki na ozdobnym półmisku, zadowolona z wyniku.
- Jeśli smakują tak samo, jak pachną, to tym jędzom oko zbieleje!
Odwróciła się na moment, wkładając miski, garnki, łyżki i łyżeczki do wypełnionej mydlinami balii, gdy tymczasem kocur skorzystał z nadarzającej się okazji.
- A psik, paskudniku! – mokra ścierka trafiła w namolny koci łeb - To nie dla kotów, tylem razy wspominała! Co trujące dla jednych, dla innych delicją być może. Ja ci zdechłych myszy nie podjadam, nicponiu, a ty czekolady mi nie rusz.
W pośpiechu doprowadziła do porządku kuchnię, zmiatając okruchy i zmywając stolik. Podwieczorek był gotowy – a tuż, za progiem, słychać było tupot pierwszych gości...
* Rzeczony przepis został wielokrotnie sprawdzony w praktyce przez autorkę. Wypróbujcie i pochwalcie się rezultatami. Smacznego!
Entomologia
Zobacz także:Halloweenowe pyszności z Irlandii, Wielkiej Brytanii i USA
Światowy Dzień Kota
Świąteczny czas w Lesie i w prawdziwym świecie
0 komentarze:
Twój komentarz będzie widoczny po akceptacji administratorki gazetki.