449: Wigilia w Nightwood - praca Ariedale (zwycięzcy)
Śnieg skrzypiał pod bucikami przemierzającej las Bianki. Jasne kosmyki jej włosów opadały swobodnie na ramiona, wlewały się do kaptura kurtki i spływały na zaczerwienione od mrozu policzki. Buzia dziewczynki nie zdradzała żadnych emocji, podobnie jak spojrzenie jej błękitnych, wpatrzonych w ziemię oczu. W kurczowo zaciśniętej dłoni tkwiła czerwona smycz, która pobrzękiwała lśniącym w słońcu karabińczykiem.
Dlaczego odeszła? Czemu zostawiła ją na pastwę ojca, którego szorstkiego głosu i ciężkiej ręki nawet święta Bożego Narodzenia nie potrafią przyćmić? Przecież zawsze powtarzała, jak bardzo kocha swoją jedyną córeczkę... Czy mówiła tak tylko po to, żeby ulżyć w cierpieniu zarówno jej, jak i sobie?
- Mamusiu - szepnęła Bianka, padając kolanami na śnieg. - Czy święta już zawsze będą do niczego?
Nie miała siły nawet na to, żeby ukryć twarz w dłoniach. Przysiadłszy na piętach, najzwyczajniej w świecie się rozpłakała. Bezsilność i ogromna tęsknota za przeszłością wstrząsały jej drobnymi ramionami i wykrzywiały wąskie usteczka, a szczątki dumy i uporu ledwie trzymały ją w jednym kawałku, nie pozwalając wydać z siebie choćby najcichszego dźwięku. Zdrętwiałe z zimna palce kurczowo zaciskały się na czerwonej smyczy.
Różowy jęzor chwycił toczącą się po dziewczęcym policzku łzę. Pokryty rudym futerkiem ogon merdał nieśmiało, a dwoje brązowych oczu spoglądało na Biankę z troską i zrozumieniem. Zimny, mokry nos raz po raz szturchał ręce małej, aż wreszcie na zaczerwienionej buzi pojawił się dyskretny uśmiech. Zmarznięta dłoń pogładziła przyjaźnie łebek zwierzęcia.
- Nie trać wiary, święta nie mogą być smutne!
Słysząc słowa otuchy, Bianka rozejrzała się wokół w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby je wypowiedzieć. W okolicy było jednak pusto; tylko wiatr wprawiał płatki śniegu w taniec, cicho pogwizdując.
- Hej, czemu tak się rozglądasz? Przecież nawet na ścieżce nie ma niczyich śladów, przez ostatnie kilka godzin nikt tędy nie przechodził!
- Artek! - w drżącym głosie dziewczynki słychać było ogromne zaskoczenie. - To ty?...
- Pewnie, że ja! - odparł pies, wpatrując się uparcie w swoją panią. - Mamy w końcu wigilię, prawda? Nie traćmy czasu, mam ci do pokazania jedno miejsce, które powinnaś zobaczyć.
To rzekłszy, futrzak ruszył pędem między drzewa. Bianka biegła za nim co sił, starając się nadążyć, jednak pozostawała daleko w tyle, dlatego już po chwili pościgu podążała ledwie widocznym śladem odcisków psich łap. Zdyszana, wypadła na niewielką polanę, na której czekał już rozemocjonowany Artek.
- Co tak długo? - skarcił dziewczynkę jej towarzysz. - Sidria nie będzie czekać w nieskończoność!
Dopiero teraz mała zauważyła śnieżną sowę, która przycupnęła obok psiaka. Mimo że ptaszysko było ogromne, wśród wszechobecnej bieli zdradzały je jedynie żółte jak żonkil ślepia. Otworzywszy dziób, Sidria syknęła przeciągle.
- Prędzej, Bianko, wskakuj na mój grzbiet! Nim zajdzie słońce, będziemy na miejscu.
Chociaż ostatnie wydarzenia wydawały się dziewczynce nierzeczywiste, zaufała rozkładającej już skrzydła sowie. Usadowiwszy się wygodnie wśród piór, ujęła Artka pod pachy i posadziła sobie na kolanach. Pokryte rudą sierścią uszy sterczały niczym żagle, a z wąsatego pyszczka wychynął długi, różowy jęzor, którym pęd powietrza szarpał to na prawo, to na lewo. Nim się obejrzeli, przyjaciele byli już w drodze do miejsca, w którym święta nigdy nie są smutne.
Bianka była już zmęczona podróżą. Bardzo zmarzła, a zmierzch, wbrew przewidywaniom Sidrii, zapadł już dwie godziny temu. Sowa traciła zresztą siły, co przejawiało się znacznym obniżeniem lotu. Jedynym plusem całej sytuacji był wspaniały widok na bezchmurne niebo - gwiazdy lśniły wesoło, a księżyc łypał na wędrowców sennym, półprzymkniętym okiem.
- Lądujemy - zaanonsowało ptaszysko, zbliżając się po łuku do ziemi.
Artek zeskoczył radośnie na twardy grunt, podobnie zresztą jak zesztywniała z zimna Bianka. Cała trójka stała przez chwilę wśród mroku, rozciągając w milczeniu zdrętwiałe mięśnie, gdy nagle zalała ich fala ciepłego, lekko oślepiającego światła. Dziewczynka zasłoniła dłonią oczy, zupełnie zaskoczona. W ciemności nie zorientowała się, że Sidria wylądowała tuż pod olbrzymich rozmiarów katedrą.
- Och, goście! - zawołała osoba, której sylwetka zarysowała się czarno na tle rozświetlonych, wielkich jak stodoła wrót. - Prędko, wchodźcie i się rozgrzejcie! Mróz jak diabli, pewnie nieźle was obszczypało, co?
Perlisty, bardzo sympatyczny śmiech zwieńczył wypowiedź mężczyzny, który usunął się na bok, aby wpuścić przybyłych. Milcząca, nieco onieśmielona Bianka przestąpiła próg, wśród fałd spódniczki chowając drżącego z zimna Artka. W miarę jak dziewczynka ogarniała wzrokiem rozświetlone wnętrze, coraz większy szok rodził się w jej dziecięcym serduszku. Olbrzymie żyrandole mieszczące tysiące świec, wysoko sklepiony sufit, stoły długie niczym miejskie ulice, na których ustawiono niezliczoną ilość obłożonych jadłem półmisków, barwne stroje, gwar i śmiech... A nade wszystko smoki - siedzące, leżące, stojące lub przemieszczające się po sali gady o kolorowych łuskach i rogatych łbach, niewyobrażalnie wielkie, choć maleńkie w porównaniu do ogromu całego przybytku. Błękitne oczy dziewczęcia, wytrzeszczone jak u akwariowej rybki, z zachwytem podziwiały każdy szczegół tego niezwykłego widoku. Przechadzając się pomiędzy konwersującymi zawzięcie lisami, pałaszującymi barszcz kocurami, wymieniającymi uprzejmości smokami czy wyczarowującymi lewitujące w powietrzu lampiony starcami, Bianka wdychała nęcące zapachy wigilijnych potraw, słuchała śpiewów i podziwiała piękno gigantycznej, wspaniale przystrojonej choinki ustawionej na końcu sali.
Bolesne zderzenie z biegnącym wzdłuż czerwonego dywanu dziwakiem wyrwało małą z zamyślenia. Upadłszy z łoskotem na posadzkę, uczestnicy zajścia spojrzeli na siebie, zaskoczeni. Nie minęła chwila, a młody chłopak poderwał się na nogi i energicznym ruchem podniósł Biankę do pionu.
- Wybacz, dziewczynko - rzucił naprędce, próbując ją bezpiecznie wyminąć. - Katastrofa, katastrofa! Kolędy! Kolędy szlag trafił!
Oniemiała ze zdziwienia mała, tuląc do siebie Artka, obróciła się za niezdarnym mężczyzną.
- Co? - bąknęła bezmyślnie. - Czekaj! Jak to, co się stało?
- Pytasz, co się stało? - wykrzyknął tamten, zatrzymując się wpół kroku. - Jedyną osobą, która radzi sobie z grą na organach, jest Mistrz Zagadek! Tyle że to świr! Bełkocze coś o tym, że nie będzie grał, bo „w tym roku zajmie się tym ktoś odpowiedniejszy”. Problem w tym, że nie ma tu nikogo, kto posiadł tę umiejętność! Ale plama, ale plama!
- Mój tata jest organistą - przyznała Bianka, stawiając pieska na ziemi. - Co prawda go tu nie ma, ale czasem, kiedy nikogo nie było w kościele, pozwalał mi ćwiczyć...
- Nie można było tak od razu?! - entuzjastyczny okrzyk wyrwał się z gardła młodzieńca. - Prędko, za mną!
Chwyciwszy dziewczynkę za rękę i nie zważając na jej protesty, wywlókł ją do przedsionka, po czym jęli razem wspinać się po krętych schodach prowadzących na balkonik. Artek biegł tuż za nimi, poszczekując z dezaprobatą i podkulając smutno ogonek. Strasznie wysoko, pomyślała mała, zdyszana od biegu, lecz bez ustanku przebierała nogami. Wolną od uścisku ręką zdążyła tylko poluźnić szalik w nadziei, że dzięki temu nieco ochłonie.
Pokonawszy, jak naliczyła Bianka, sto dziewięćdziesiąt siedem stopni, dotarli wreszcie na górę. Dziewczynka od razu zbliżyła się do balustrady i spojrzała w dół, ciekawa widoku. Nie zawiodła się, albowiem z miejsca, w które przyprowadził ją chłopak, sala wydawała się jeszcze bardziej imponująca. Wlepiając wzrok w piękne, muskularne sylwetki smoków, zrzuciła z siebie kurtkę i odwiązała szal. Policzki miała czerwone, a włosy przylepione do spoconego czoła, lecz nie zwracała na to najmniejszej uwagi.
Obróciwszy się w kierunku organów, oniemiała. Były tak zjawiskowe, że nagle nabrała wątpliwości, czy będzie w stanie zagrać na nich cokolwiek. Była pewna, że gdy naciśnie choć jeden klawisz, szyby w oknach popękają, a mury przybytku rozlecą się w drobny mak. W milczeniu minęła chór rozchichotanych nimf, które stały przygotowane do śpiewu, dzierżąc w dłoniach śpiewniki, po czym zasiadła na ławie przy instrumencie, tuż obok przyodzianej w błękity Pani Mrozu. Przy nich zaś przycupnął Artek, węsząc ciekawie. Spojrzawszy w lodowe, choć pogodne oblicze córy Króla Gór, Bianka uśmiechnęła się nieśmiało, a następnie przyjęła z jej rąk tomik bożonarodzeniowych kolęd.
- Proszę o ciszę, moi mili! - stojąca na balkoniku Nidda zaklaskała w dłonie, a zgromadzeni niemal natychmiast się uciszyli. - Mam dla was niezwykłe wieści. Otóż do lasu Nightwood zawitała dziewczynka, której nigdy wcześniej nie gościliśmy w naszym gronie. Posiada ona talent gry na organach, dlatego zamiast Mistrza Zagadek, zmęczonego już nieco tym przywilejem, to ona odegra w tym roku nasze ulubione kolędy...
Jednak dziewczynka wcale nie słuchała. Dwie wodne nimfy pofrunęły bowiem pod sam sufit, ze śmiechem ścigając się to tu, to tam. W pewnym momencie jedna z nich, wyraźnie zadowolona ze swoich poczynań, podprowadziła kilka kostek mydła, które znalazła w schowku na miotły, i zaczęła ciskać nimi w unoszącą się opodal przyjaciółkę. Podejmując zabawę, tamta perfekcyjnie unikała pocisków, które z łoskotem trafiały w organowe piszczałki. Kiedy zaś mydło się wyczerpało, najada-napastniczka wyczarowała strumień wody, który skierowała w kompankę. Ciecz zalała instrument; nieukrywająca rozdrażnienia Łowczyni pogroziła psotnicom pięścią, a nimfy, w dalszym ciągu chichocząc, czym prędzej się ulotniły.
- Dziecko, już czas, zaczynaj! - szepnęła Pani Mrozu głębokim, dźwięcznym głosem i lekko szturchnęła Biankę.
Dziewczynka, wyrwawszy się z transu, w jaki wpadła, obserwując najady, ułożyła dłonie na klawiaturze i, niewiele myśląc, zaczęła wygrywać melodię znalezioną w tomiku kolęd. Instrument ryknął potężnie, a jego głos brzmiał tak niesamowicie i pięknie, że Bianka z przyjemnością kontynuowała grę. Szczególnie, że wtórowały jej gromkie śpiewy wszystkich nimf i stworzeń, które znajdowały się w katedrze.
Zadowolona ze swoich wysiłków, pozwoliła sobie uśmiechnąć się do Pani Mrozu, która cały czas jej towarzyszyła. Nim się jednak obejrzała, rozbawiony Artek skoczył na klawiaturę, zmuszając organy do wydania niskiego, dokuczliwego dla uszu dźwięku. Przestraszona jego zachowaniem dziewczynka rzuciła się łapać psotnika, lecz w tym momencie zorientowała się, co skłoniło zwierzaka do brykania. Czy to... mydlana bańka? Zaskoczona mała obróciła się za siebie, domyślając się już, co się stało.
Cały przybytek pełen był bąbelków, które unosiły się grupami, połyskując w świetle żyrandoli. Zachwyceni goście wyciągali w ich kierunku dłonie i łapy, chcąc chwytać szklące się bańki. Bianka nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Zmotywowana do dalszej gry, rozpoczęła następną kolędę, popatrując coraz to na wirujące pod sufitem niesforne najady i piszczałki, z których ulatywały przezroczyste bąble. Pękający z dumy Mistrz Zagadek przysiadł się ukradkiem do małej, po czym nałożył jej na głowę czapkę Mikołaja.
Zmęczona grą Bianka odetchnęła z ulgą. Była cała spocona od zamaszystego uderzania w klawiaturę i wyśpiewywania tekstów kolęd. Czuła się jednak szczęśliwa, że mogła komuś użyczyć swoich umiejętności i na coś się przydać. Oddychała ciężko, popijając dostarczony jej przez Trismegistusa kompot z suszonych owoców, gdy nagle w katedrze rozdzwoniły się dzwoneczki. Podekscytowana dziewczynka podbiegła do balustrady, a to, co zobaczyła, zaparło jej dech w piersiach.
Przez sam środek sali, podążając czerwonym dywanem, jechały sanie zaprzężone w cztery pary smoków-reniferów. Roześmiane twarze i pyski witały przybyłego Mikołaja, który zatrzymał powóz na samym środku przybytku i, taszcząc olbrzymi wór prezentów, ruszył w kierunku przygotowanego specjalnie dla niego krzesła. Wytrzeszczając oczy z niedowierzania, Bianka wzięła Artka na ręce i, przywarłszy do grzbietu jednego z uprzejmych smoków, pozwoliła się przetransportować na dół. Tam stanęła nieśmiało z boku, przyglądając się, jak Gilfuin, tutejszy władca, uroczyście wita najniecierpliwiej oczekiwanego gościa.
- Tego wieczoru przywędrowało do nas mnóstwo grzecznych istot z całego Nightwood - rzekł wyraźnie zadowolony Gilf, uśmiechając się szeroko i pozwalając swoim kotom się obskakiwać.
- Ależ wiem - roześmiał się Mikołaj, poprawiając okulary na czerwonym, kartoflanym nosie i spoglądając wymownie na grupkę osób, które zdążył już obdarować. - Któż, jeśli nie ja, najlepiej zdaje sobie z takich rzeczy sprawę? Muszę jednak rzec, że jedna ludzka istotka zasługuje tu na szczególne wyróżnienie za grzeczność. Bianko, podejdź po prezent!
Wszyscy obecni jęli spoglądać po sobie pytająco, nie mając najwyraźniej pojęcia, o kim mowa. Bianka natomiast stała jak wryta, nie będąc pewna, czy chodziło o nią, czy też o inną dziewczynkę o takim imieniu. Sekundy wlokły się niczym godziny, a mała czuła, jak serce wali jej młotem.
- No, śmiało - Artek pociągnął ją za rąbek sukienki. - Idź, ręczę, że chodzi o ciebie!
Krok, drugi, trzeci... Sama nie do końca zdawała sobie sprawę, jakim cudem idzie przed siebie. Nogi miała jak z waty, a dłonie bezwiednie zaciskały się na skrawku kwiecistej koszulki. Z drogi schodziły jej koty, nimfy, sowy, elfy, lisy, demony, a nawet smoki, w porównaniu do których była maleńka niczym ziarnko piasku. Nim zdążyła się zorientować, Mikołaj uniósł ją na rękach i posadził sobie na kolanach.
- Powiedz mi, dzielna, mała dziewczynko, o jakim prezencie marzysz w te święta?
Nie wiedziała. Lalka, słodycze, ilustrowane książki? Flamastry? Albo nowe kredki...
Nie. To musi być coś wyjątkowego. Tak wyjątkowego jak tegoroczne Boże Narodzenie.
- Chcę, żeby mama... - zająknęła się.
- Słucham? Powtórz, proszę, słuch już nie ten! - zafrasował się Mikołaj, pochylając się ku niej.
- Chciałabym, żeby tata znów był taki jak kiedyś - powiedziała nieco głośniej, lecz tak, by nikt prócz ubranego w czerwień starca nie mógł jej słyszeć. - Dobry i kochany.
- Niezwykłe życzenie - uśmiechnął się tamten, po czym zsunął ją z kolan. - Zobaczę, co da się zrobić. A tymczasem, zdolna panno, podejdź do choinki i wybierz sobie tę bombkę, która podoba ci się najbardziej.
Bianka, szurając nogami, ruszyła w kierunku świątecznego drzewka, po czym przyjrzała mu się z uwagą. Tu łódka, tu jabłko, tu znów konik na biegunach... Tyle wspaniałych ozdóbek, że wybranie tylko jednej było dla dziecka nie lada wyzwaniem. Drobna rączka wisiała chwilę w powietrzu, aż wreszcie powędrowała ku wesołemu smokowi z cukrową laską w łapie.
- Chodź, kochanie - usłyszała za sobą łagodny głos staruszki i czyjeś dłonie ujęły ją za ramiona. - Pewnie jesteś głodna, zjedz ciastek. Sama piekłam. Podgrzałam też mleko i naszykowałam bożonarodzeniowe baśnie. Dzieci wprost uwielbiają, kiedy im je czytam.
Pani Grimm odprowadziła ją w cichy kąt i poczęstowała domowymi przysmakami. Ściskając w dłoniach smoczą bombkę, dziewczynka wsłuchiwała się w historię o zagubionym pisklątku, które chciało udowodnić, że Mikołaj nie istnieje. Nim się zorientowała, spała smacznie, a u jej stóp, wtulony w swą panią, leżał rudy, wierny Artek.
Bianka otworzyła oczy. Dookoła panował mrok, tylko słabe światło ulicznych lamp wlewało się przez okno, pozwalając dziewczynce stwierdzić, że znajduje się w szpitalnej sali. Jej lewa dłoń natrafiła na zwiniętego w kłębek Artka, który drzemał obok, natomiast za prawą ktoś kurczowo ją ściskał.
- Tato? - szepnęła, odwzajemniając uścisk.
Głowa mężczyzny, dotąd leżąca nieruchomo na kocu, natychmiast się podniosła.
- Córeczko, jak się czujesz? - w jego ochrypłym głosie dało się słyszeć zdenerwowanie.
- Dobrze, nie bój się - odparła spokojnie, widząc, jak ojciec się w nią wpatruje. - Stało się coś złego?
- Czy stało się coś złego? - powtórzył po niej, a łza potoczyła mu się po policzku. - Skarbie, przepraszam. Ja nie... Odkąd nie ma mamy, nie potrafię panować nad uczuciami. To, co dotąd się działo... Od teraz już będzie dobrze, przyrzekam.
- Wiem - odpowiedziała jak gdyby nigdy nic. - Byłam u Mikołaja i sama go o to prosiłam.
Ojciec nic już nie odrzekł. Wtulił się w nią tylko, raz po raz całując jej ręce. Zamyślona dziewczynka odwróciła wzrok w stronę nocnego stolika. Po leżącej na nim bombce w kształcie smoka ślizgało się słabe światło ulicznych lamp.
Dlaczego odeszła? Czemu zostawiła ją na pastwę ojca, którego szorstkiego głosu i ciężkiej ręki nawet święta Bożego Narodzenia nie potrafią przyćmić? Przecież zawsze powtarzała, jak bardzo kocha swoją jedyną córeczkę... Czy mówiła tak tylko po to, żeby ulżyć w cierpieniu zarówno jej, jak i sobie?
- Mamusiu - szepnęła Bianka, padając kolanami na śnieg. - Czy święta już zawsze będą do niczego?
Nie miała siły nawet na to, żeby ukryć twarz w dłoniach. Przysiadłszy na piętach, najzwyczajniej w świecie się rozpłakała. Bezsilność i ogromna tęsknota za przeszłością wstrząsały jej drobnymi ramionami i wykrzywiały wąskie usteczka, a szczątki dumy i uporu ledwie trzymały ją w jednym kawałku, nie pozwalając wydać z siebie choćby najcichszego dźwięku. Zdrętwiałe z zimna palce kurczowo zaciskały się na czerwonej smyczy.
Różowy jęzor chwycił toczącą się po dziewczęcym policzku łzę. Pokryty rudym futerkiem ogon merdał nieśmiało, a dwoje brązowych oczu spoglądało na Biankę z troską i zrozumieniem. Zimny, mokry nos raz po raz szturchał ręce małej, aż wreszcie na zaczerwienionej buzi pojawił się dyskretny uśmiech. Zmarznięta dłoń pogładziła przyjaźnie łebek zwierzęcia.
- Nie trać wiary, święta nie mogą być smutne!
Słysząc słowa otuchy, Bianka rozejrzała się wokół w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby je wypowiedzieć. W okolicy było jednak pusto; tylko wiatr wprawiał płatki śniegu w taniec, cicho pogwizdując.
- Hej, czemu tak się rozglądasz? Przecież nawet na ścieżce nie ma niczyich śladów, przez ostatnie kilka godzin nikt tędy nie przechodził!
- Artek! - w drżącym głosie dziewczynki słychać było ogromne zaskoczenie. - To ty?...
- Pewnie, że ja! - odparł pies, wpatrując się uparcie w swoją panią. - Mamy w końcu wigilię, prawda? Nie traćmy czasu, mam ci do pokazania jedno miejsce, które powinnaś zobaczyć.
To rzekłszy, futrzak ruszył pędem między drzewa. Bianka biegła za nim co sił, starając się nadążyć, jednak pozostawała daleko w tyle, dlatego już po chwili pościgu podążała ledwie widocznym śladem odcisków psich łap. Zdyszana, wypadła na niewielką polanę, na której czekał już rozemocjonowany Artek.
- Co tak długo? - skarcił dziewczynkę jej towarzysz. - Sidria nie będzie czekać w nieskończoność!
Dopiero teraz mała zauważyła śnieżną sowę, która przycupnęła obok psiaka. Mimo że ptaszysko było ogromne, wśród wszechobecnej bieli zdradzały je jedynie żółte jak żonkil ślepia. Otworzywszy dziób, Sidria syknęła przeciągle.
- Prędzej, Bianko, wskakuj na mój grzbiet! Nim zajdzie słońce, będziemy na miejscu.
Chociaż ostatnie wydarzenia wydawały się dziewczynce nierzeczywiste, zaufała rozkładającej już skrzydła sowie. Usadowiwszy się wygodnie wśród piór, ujęła Artka pod pachy i posadziła sobie na kolanach. Pokryte rudą sierścią uszy sterczały niczym żagle, a z wąsatego pyszczka wychynął długi, różowy jęzor, którym pęd powietrza szarpał to na prawo, to na lewo. Nim się obejrzeli, przyjaciele byli już w drodze do miejsca, w którym święta nigdy nie są smutne.
Bianka była już zmęczona podróżą. Bardzo zmarzła, a zmierzch, wbrew przewidywaniom Sidrii, zapadł już dwie godziny temu. Sowa traciła zresztą siły, co przejawiało się znacznym obniżeniem lotu. Jedynym plusem całej sytuacji był wspaniały widok na bezchmurne niebo - gwiazdy lśniły wesoło, a księżyc łypał na wędrowców sennym, półprzymkniętym okiem.
- Lądujemy - zaanonsowało ptaszysko, zbliżając się po łuku do ziemi.
Artek zeskoczył radośnie na twardy grunt, podobnie zresztą jak zesztywniała z zimna Bianka. Cała trójka stała przez chwilę wśród mroku, rozciągając w milczeniu zdrętwiałe mięśnie, gdy nagle zalała ich fala ciepłego, lekko oślepiającego światła. Dziewczynka zasłoniła dłonią oczy, zupełnie zaskoczona. W ciemności nie zorientowała się, że Sidria wylądowała tuż pod olbrzymich rozmiarów katedrą.
- Och, goście! - zawołała osoba, której sylwetka zarysowała się czarno na tle rozświetlonych, wielkich jak stodoła wrót. - Prędko, wchodźcie i się rozgrzejcie! Mróz jak diabli, pewnie nieźle was obszczypało, co?
Perlisty, bardzo sympatyczny śmiech zwieńczył wypowiedź mężczyzny, który usunął się na bok, aby wpuścić przybyłych. Milcząca, nieco onieśmielona Bianka przestąpiła próg, wśród fałd spódniczki chowając drżącego z zimna Artka. W miarę jak dziewczynka ogarniała wzrokiem rozświetlone wnętrze, coraz większy szok rodził się w jej dziecięcym serduszku. Olbrzymie żyrandole mieszczące tysiące świec, wysoko sklepiony sufit, stoły długie niczym miejskie ulice, na których ustawiono niezliczoną ilość obłożonych jadłem półmisków, barwne stroje, gwar i śmiech... A nade wszystko smoki - siedzące, leżące, stojące lub przemieszczające się po sali gady o kolorowych łuskach i rogatych łbach, niewyobrażalnie wielkie, choć maleńkie w porównaniu do ogromu całego przybytku. Błękitne oczy dziewczęcia, wytrzeszczone jak u akwariowej rybki, z zachwytem podziwiały każdy szczegół tego niezwykłego widoku. Przechadzając się pomiędzy konwersującymi zawzięcie lisami, pałaszującymi barszcz kocurami, wymieniającymi uprzejmości smokami czy wyczarowującymi lewitujące w powietrzu lampiony starcami, Bianka wdychała nęcące zapachy wigilijnych potraw, słuchała śpiewów i podziwiała piękno gigantycznej, wspaniale przystrojonej choinki ustawionej na końcu sali.
Bolesne zderzenie z biegnącym wzdłuż czerwonego dywanu dziwakiem wyrwało małą z zamyślenia. Upadłszy z łoskotem na posadzkę, uczestnicy zajścia spojrzeli na siebie, zaskoczeni. Nie minęła chwila, a młody chłopak poderwał się na nogi i energicznym ruchem podniósł Biankę do pionu.
- Wybacz, dziewczynko - rzucił naprędce, próbując ją bezpiecznie wyminąć. - Katastrofa, katastrofa! Kolędy! Kolędy szlag trafił!
Oniemiała ze zdziwienia mała, tuląc do siebie Artka, obróciła się za niezdarnym mężczyzną.
- Co? - bąknęła bezmyślnie. - Czekaj! Jak to, co się stało?
- Pytasz, co się stało? - wykrzyknął tamten, zatrzymując się wpół kroku. - Jedyną osobą, która radzi sobie z grą na organach, jest Mistrz Zagadek! Tyle że to świr! Bełkocze coś o tym, że nie będzie grał, bo „w tym roku zajmie się tym ktoś odpowiedniejszy”. Problem w tym, że nie ma tu nikogo, kto posiadł tę umiejętność! Ale plama, ale plama!
- Mój tata jest organistą - przyznała Bianka, stawiając pieska na ziemi. - Co prawda go tu nie ma, ale czasem, kiedy nikogo nie było w kościele, pozwalał mi ćwiczyć...
- Nie można było tak od razu?! - entuzjastyczny okrzyk wyrwał się z gardła młodzieńca. - Prędko, za mną!
Chwyciwszy dziewczynkę za rękę i nie zważając na jej protesty, wywlókł ją do przedsionka, po czym jęli razem wspinać się po krętych schodach prowadzących na balkonik. Artek biegł tuż za nimi, poszczekując z dezaprobatą i podkulając smutno ogonek. Strasznie wysoko, pomyślała mała, zdyszana od biegu, lecz bez ustanku przebierała nogami. Wolną od uścisku ręką zdążyła tylko poluźnić szalik w nadziei, że dzięki temu nieco ochłonie.
Pokonawszy, jak naliczyła Bianka, sto dziewięćdziesiąt siedem stopni, dotarli wreszcie na górę. Dziewczynka od razu zbliżyła się do balustrady i spojrzała w dół, ciekawa widoku. Nie zawiodła się, albowiem z miejsca, w które przyprowadził ją chłopak, sala wydawała się jeszcze bardziej imponująca. Wlepiając wzrok w piękne, muskularne sylwetki smoków, zrzuciła z siebie kurtkę i odwiązała szal. Policzki miała czerwone, a włosy przylepione do spoconego czoła, lecz nie zwracała na to najmniejszej uwagi.
Obróciwszy się w kierunku organów, oniemiała. Były tak zjawiskowe, że nagle nabrała wątpliwości, czy będzie w stanie zagrać na nich cokolwiek. Była pewna, że gdy naciśnie choć jeden klawisz, szyby w oknach popękają, a mury przybytku rozlecą się w drobny mak. W milczeniu minęła chór rozchichotanych nimf, które stały przygotowane do śpiewu, dzierżąc w dłoniach śpiewniki, po czym zasiadła na ławie przy instrumencie, tuż obok przyodzianej w błękity Pani Mrozu. Przy nich zaś przycupnął Artek, węsząc ciekawie. Spojrzawszy w lodowe, choć pogodne oblicze córy Króla Gór, Bianka uśmiechnęła się nieśmiało, a następnie przyjęła z jej rąk tomik bożonarodzeniowych kolęd.
- Proszę o ciszę, moi mili! - stojąca na balkoniku Nidda zaklaskała w dłonie, a zgromadzeni niemal natychmiast się uciszyli. - Mam dla was niezwykłe wieści. Otóż do lasu Nightwood zawitała dziewczynka, której nigdy wcześniej nie gościliśmy w naszym gronie. Posiada ona talent gry na organach, dlatego zamiast Mistrza Zagadek, zmęczonego już nieco tym przywilejem, to ona odegra w tym roku nasze ulubione kolędy...
Jednak dziewczynka wcale nie słuchała. Dwie wodne nimfy pofrunęły bowiem pod sam sufit, ze śmiechem ścigając się to tu, to tam. W pewnym momencie jedna z nich, wyraźnie zadowolona ze swoich poczynań, podprowadziła kilka kostek mydła, które znalazła w schowku na miotły, i zaczęła ciskać nimi w unoszącą się opodal przyjaciółkę. Podejmując zabawę, tamta perfekcyjnie unikała pocisków, które z łoskotem trafiały w organowe piszczałki. Kiedy zaś mydło się wyczerpało, najada-napastniczka wyczarowała strumień wody, który skierowała w kompankę. Ciecz zalała instrument; nieukrywająca rozdrażnienia Łowczyni pogroziła psotnicom pięścią, a nimfy, w dalszym ciągu chichocząc, czym prędzej się ulotniły.
- Dziecko, już czas, zaczynaj! - szepnęła Pani Mrozu głębokim, dźwięcznym głosem i lekko szturchnęła Biankę.
Dziewczynka, wyrwawszy się z transu, w jaki wpadła, obserwując najady, ułożyła dłonie na klawiaturze i, niewiele myśląc, zaczęła wygrywać melodię znalezioną w tomiku kolęd. Instrument ryknął potężnie, a jego głos brzmiał tak niesamowicie i pięknie, że Bianka z przyjemnością kontynuowała grę. Szczególnie, że wtórowały jej gromkie śpiewy wszystkich nimf i stworzeń, które znajdowały się w katedrze.
Zadowolona ze swoich wysiłków, pozwoliła sobie uśmiechnąć się do Pani Mrozu, która cały czas jej towarzyszyła. Nim się jednak obejrzała, rozbawiony Artek skoczył na klawiaturę, zmuszając organy do wydania niskiego, dokuczliwego dla uszu dźwięku. Przestraszona jego zachowaniem dziewczynka rzuciła się łapać psotnika, lecz w tym momencie zorientowała się, co skłoniło zwierzaka do brykania. Czy to... mydlana bańka? Zaskoczona mała obróciła się za siebie, domyślając się już, co się stało.
Cały przybytek pełen był bąbelków, które unosiły się grupami, połyskując w świetle żyrandoli. Zachwyceni goście wyciągali w ich kierunku dłonie i łapy, chcąc chwytać szklące się bańki. Bianka nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Zmotywowana do dalszej gry, rozpoczęła następną kolędę, popatrując coraz to na wirujące pod sufitem niesforne najady i piszczałki, z których ulatywały przezroczyste bąble. Pękający z dumy Mistrz Zagadek przysiadł się ukradkiem do małej, po czym nałożył jej na głowę czapkę Mikołaja.
Zmęczona grą Bianka odetchnęła z ulgą. Była cała spocona od zamaszystego uderzania w klawiaturę i wyśpiewywania tekstów kolęd. Czuła się jednak szczęśliwa, że mogła komuś użyczyć swoich umiejętności i na coś się przydać. Oddychała ciężko, popijając dostarczony jej przez Trismegistusa kompot z suszonych owoców, gdy nagle w katedrze rozdzwoniły się dzwoneczki. Podekscytowana dziewczynka podbiegła do balustrady, a to, co zobaczyła, zaparło jej dech w piersiach.
Przez sam środek sali, podążając czerwonym dywanem, jechały sanie zaprzężone w cztery pary smoków-reniferów. Roześmiane twarze i pyski witały przybyłego Mikołaja, który zatrzymał powóz na samym środku przybytku i, taszcząc olbrzymi wór prezentów, ruszył w kierunku przygotowanego specjalnie dla niego krzesła. Wytrzeszczając oczy z niedowierzania, Bianka wzięła Artka na ręce i, przywarłszy do grzbietu jednego z uprzejmych smoków, pozwoliła się przetransportować na dół. Tam stanęła nieśmiało z boku, przyglądając się, jak Gilfuin, tutejszy władca, uroczyście wita najniecierpliwiej oczekiwanego gościa.
- Tego wieczoru przywędrowało do nas mnóstwo grzecznych istot z całego Nightwood - rzekł wyraźnie zadowolony Gilf, uśmiechając się szeroko i pozwalając swoim kotom się obskakiwać.
- Ależ wiem - roześmiał się Mikołaj, poprawiając okulary na czerwonym, kartoflanym nosie i spoglądając wymownie na grupkę osób, które zdążył już obdarować. - Któż, jeśli nie ja, najlepiej zdaje sobie z takich rzeczy sprawę? Muszę jednak rzec, że jedna ludzka istotka zasługuje tu na szczególne wyróżnienie za grzeczność. Bianko, podejdź po prezent!
Wszyscy obecni jęli spoglądać po sobie pytająco, nie mając najwyraźniej pojęcia, o kim mowa. Bianka natomiast stała jak wryta, nie będąc pewna, czy chodziło o nią, czy też o inną dziewczynkę o takim imieniu. Sekundy wlokły się niczym godziny, a mała czuła, jak serce wali jej młotem.
- No, śmiało - Artek pociągnął ją za rąbek sukienki. - Idź, ręczę, że chodzi o ciebie!
Krok, drugi, trzeci... Sama nie do końca zdawała sobie sprawę, jakim cudem idzie przed siebie. Nogi miała jak z waty, a dłonie bezwiednie zaciskały się na skrawku kwiecistej koszulki. Z drogi schodziły jej koty, nimfy, sowy, elfy, lisy, demony, a nawet smoki, w porównaniu do których była maleńka niczym ziarnko piasku. Nim zdążyła się zorientować, Mikołaj uniósł ją na rękach i posadził sobie na kolanach.
- Powiedz mi, dzielna, mała dziewczynko, o jakim prezencie marzysz w te święta?
Nie wiedziała. Lalka, słodycze, ilustrowane książki? Flamastry? Albo nowe kredki...
Nie. To musi być coś wyjątkowego. Tak wyjątkowego jak tegoroczne Boże Narodzenie.
- Chcę, żeby mama... - zająknęła się.
- Słucham? Powtórz, proszę, słuch już nie ten! - zafrasował się Mikołaj, pochylając się ku niej.
- Chciałabym, żeby tata znów był taki jak kiedyś - powiedziała nieco głośniej, lecz tak, by nikt prócz ubranego w czerwień starca nie mógł jej słyszeć. - Dobry i kochany.
- Niezwykłe życzenie - uśmiechnął się tamten, po czym zsunął ją z kolan. - Zobaczę, co da się zrobić. A tymczasem, zdolna panno, podejdź do choinki i wybierz sobie tę bombkę, która podoba ci się najbardziej.
Bianka, szurając nogami, ruszyła w kierunku świątecznego drzewka, po czym przyjrzała mu się z uwagą. Tu łódka, tu jabłko, tu znów konik na biegunach... Tyle wspaniałych ozdóbek, że wybranie tylko jednej było dla dziecka nie lada wyzwaniem. Drobna rączka wisiała chwilę w powietrzu, aż wreszcie powędrowała ku wesołemu smokowi z cukrową laską w łapie.
- Chodź, kochanie - usłyszała za sobą łagodny głos staruszki i czyjeś dłonie ujęły ją za ramiona. - Pewnie jesteś głodna, zjedz ciastek. Sama piekłam. Podgrzałam też mleko i naszykowałam bożonarodzeniowe baśnie. Dzieci wprost uwielbiają, kiedy im je czytam.
Pani Grimm odprowadziła ją w cichy kąt i poczęstowała domowymi przysmakami. Ściskając w dłoniach smoczą bombkę, dziewczynka wsłuchiwała się w historię o zagubionym pisklątku, które chciało udowodnić, że Mikołaj nie istnieje. Nim się zorientowała, spała smacznie, a u jej stóp, wtulony w swą panią, leżał rudy, wierny Artek.
***
Bianka otworzyła oczy. Dookoła panował mrok, tylko słabe światło ulicznych lamp wlewało się przez okno, pozwalając dziewczynce stwierdzić, że znajduje się w szpitalnej sali. Jej lewa dłoń natrafiła na zwiniętego w kłębek Artka, który drzemał obok, natomiast za prawą ktoś kurczowo ją ściskał.
- Tato? - szepnęła, odwzajemniając uścisk.
Głowa mężczyzny, dotąd leżąca nieruchomo na kocu, natychmiast się podniosła.
- Córeczko, jak się czujesz? - w jego ochrypłym głosie dało się słyszeć zdenerwowanie.
- Dobrze, nie bój się - odparła spokojnie, widząc, jak ojciec się w nią wpatruje. - Stało się coś złego?
- Czy stało się coś złego? - powtórzył po niej, a łza potoczyła mu się po policzku. - Skarbie, przepraszam. Ja nie... Odkąd nie ma mamy, nie potrafię panować nad uczuciami. To, co dotąd się działo... Od teraz już będzie dobrze, przyrzekam.
- Wiem - odpowiedziała jak gdyby nigdy nic. - Byłam u Mikołaja i sama go o to prosiłam.
Ojciec nic już nie odrzekł. Wtulił się w nią tylko, raz po raz całując jej ręce. Zamyślona dziewczynka odwróciła wzrok w stronę nocnego stolika. Po leżącej na nim bombce w kształcie smoka ślizgało się słabe światło ulicznych lamp.
0 komentarze:
Twój komentarz będzie widoczny po akceptacji administratorki gazetki.