700: Leśne Opowieści: Przybysz, część X
– Łowco Plugastwa, chcę oficjalnie ci przekazać, że
jesteś idiotą z siekaną kapustą zamiast mózgu –
powiedział Devi.
– Dzięki za kilka ciepłych słów dla człowieka wiszącego
nad przepaścią – rzekłem cierpko.
Byłem mniej więcej w połowie najwyższej baszty królewskiego
zamku, wspinając się po zewnętrznej ścianie porośniętej dawno
uschniętym bluszczem. Devi krążył wokół, od czasu do czasu
racząc mnie motywacyjną gadką obowiązkowo omawiającą mój niski
poziom intelektualny.
– Wciąż głosuję za tym, żebyśmy zaprzestali robić z
siebie bohaterów i zeszli do jakiejś przytulnej karczmy, napić się
piwa .
– Powiedziałem ci już, że napijemy się piwa, kiedy
dotrzemy na górę .
– Czy nie dotrze do ciebie żaden racjonalny argument ?
– Wszystkie racjonalne argumenty to puszczalskie lafiryndy
.
Dotarłem już do wąskich okienek na szczycie baszty. Ominąłem
je i sięgnąłem jedną ręką, by zaczepić palcami o skraj
stromego daszku. Znalazłem oparcie w żlebie do odprowadzania wody,
chwyciłem go drugą ręką i podciągnąłem się, odpychając
nogami. Zarzuciłem jedną ponad skraj dachu i po chwili już tam
byłem, dysząc ciężko. Przesunąłem się po omszonym goncie
wyżej, by chwycić wyższy od człowieka, metalowy szpikulec
sterczący na szczycie wieży. Devi wylądował obok mnie, skrobiąc
pazurami.
– I widzisz – powiedziałem, zdejmując z pleców włócznię
i plecak, w którym ukryłem dzban piwa. – Oto jesteśmy. –
Pociągnąłem solidny łyk trunku, sięgnąłem do rękawa, by wyjąć
swoją talię. – Partyjka szóstoklepki?
– Ravkenie, ja nie mam kciuków – przypomniał Devi.
– Jakoś sobie poradzisz – rzekłem, ostrożnie ustawiając
dzban między nogami i biorąc się za tasowanie kart.
źródło: http://cache.desktopnexus.com |
Jednocześnie rozglądałem się po mieście. Noc była jasna, a
ja znajdowałem się w najwyższym punkcie, skąd widziałem wszystko
dokładnie. Ulice były jakby wymarłe, mieszczanie pochowali się
bowiem w domach, przynajmniej ci, którzy nie uciekli. Zewnętrzne
mury miały słabą obsadę, miasto zostało praktycznie spisane na
straty. Na dachach wielu budynków przysiadły smoki z jeźdźcami na
grzbietach. W ogromnych pawilonach warczały potwory. Widziałem jak
zaganiano je do miasta. Były ich setki. Przez całe swoje życie nie
widziałem tyle plugastwa naraz. Król Jonatan po prostu spisał już
swoją stolicę na straty, nie widziałem innego wyjaśnienia dla
jego działań.
Z dołu rozległo się głuche łupnięcie, gdy Pożeracz Dusz,
zamknięty w podziemnej klatce pod dziedzińcem, walnął w ogromną
kratę, trzymającą go w jego więzieniu. Tego potwora także
widziałem, jak pełzł przez miasto i z trudem przeciągał cielsko
przejściem pod bramą, szorując pancerzem po kamieniu. Wokół
niego krążyli magowie – instynkt podpowiadał mi, że
czarnoksiężnicy, no bo któż by inny? – wywrzaskując słowa w
nieznanym mi języku. Bestia od czasu do czasu miotała łbem, jakby
chciała zerwać się z niewidzialnej uwięzi. Była ogromna.
Przypominała gigantyczną gąsienicę – z pięćdziesiąt kroków
długości, spróbujcie sobie wyobrazić takiego potwora. Paszcza o
średnicy co najmniej trzech kroków, najeżona pożółkłymi,
długimi jak ramię zębiskami, między którymi chciwie rozszerzały
się ssawki. Czarne, lśniące oczy na łbie – siedem lub osiem.
Jedynym problemem było to, że nie mogłem do tego Pożeracza
podejść, więc musiałem czekać, aż znów go wypuszczą. A wieża
wydawała się dobrym miejscem.
Chociaż... no dobra. Istniał jeszcze jeden problem. Taki tam,
mało istotny. Nie miałem pojęcia jak zabić tę kreaturę, a
wyglądała mi na twardą sztukę.
Już wracam do właściwego toku opowieści.
Devi sobie poradził, tak jak się spodziewałem, chociaż nieco
koślawo wyglądał, przyciskając karty jedną łapą, a drugą
ostrożnie wyłuskując ze swojego wachlarzyka te akurat potrzebne.
Co więcej, ogrywał mnie. I do dzisiaj nie przyznał się, w jaki
sposób oszukiwał, ale mam przeczucie, że to coś związanego z
naszym telepatycznym połączeniem, nad którym ja wciąż nie bardzo
wówczas panowałem.
Tasowałem właśnie karty przed piątą partią, gdy niebo
pociemniało. Zadarłem głowę, patrząc w kłębiącą się nad
nami czerń. Na niebie pojawiły się smocze sylwetki. Ukryłem karty
w rękawie.
– Nie chcę być złośliwy, ale a nie mówiłem? – rzucił
Devi.
Panowała cisza. Dziwna, nienaturalna.
Ciemność nad nami pękła i spomiędzy jej chmur wyrwały smoki,
dziesiątki, jeśli nie setki smoków w bojowych szykach. Na zamek
spadł grad zaklęć. Tuż obok wieży przemknął strumień ognia,
ogromna błyskawica trzasnęła w dach, dachówki wokół zaczęły
pękać i ze świstem fruwać dookoła. Devi wcisnął mi się w
ramiona, ścisnąłem go spazmatycznie, świadom, że jesteśmy
odsłonięci, ale nikt się nami nie przejmie.
Obrońcy na murach wrzeszczeli, świstały strzały i barwne
błyski zaklęć, błyskawic, płomieni. Rozbrzmiał dzwon. Światem
wstrząsnął ryk, gdy smoki wysiadujące dachy poderwały się do
lotu. Zza murów, spomiędzy drzew wzniosły się kolejne. Starły
się z atakującymi i walka przeniosła się wyżej. Niebo wypełnił
huk, ryk, wrzask, buchały płomienie, trzaskały błyskawice, wył
wiatr. Spadł deszcz, chociaż nie było ani jednej chmury poza
szybko rzednącym, magicznym mrokiem. Wielkie, gorące krople smoczej
krwi roztrzaskiwały się wokół nas.
Dyszałem ciężko. Wtulony we mnie Devi drżał.
Do miasta wdarła się spieszona armia. Jakiś budynek runął,
zaatakowany przez formację smoków, nie większych od koni.
Wypuszczone potwory wypełniły ulice rozedrganą masą, a formacja
zanurkowała, zalewając obszary między budynkami strugami
biało-pomarańczowego ognia. Nie wiedziałem, gdzie patrzeć ani co
się dzieje, oślepiony błyskami zaklęć i ogłuszony potwornym
hałasem. Byliśmy z Devim intruzami w świecie mordujących się bez
opamiętania wojowników.
Wtem ziemia przed wewnętrznym murem zadrżała. Grunt rozpękł
się i wypiętrzył jak kopiec kreta. Spod rozwalonego bruku
wychynęły dwa ogromne, uwalane giną i glebą smoki. Żołnierze
zaczęli wrzeszczeć, łucznicy szyli w bestie jak szaleni. Mur pękł
z głuchym trzaskiem, który przebił się nawet przez ogólny hałas.
Z nieba opadły smoki o błękitnych i białych łuskach. Pierwsze
szeregi plunęły wodą na żołnierzy; kolejne zamroziły ją,
więżąc nieszczęśników w bryłach lodu.
Mur rozpękł się na dobre, olbrzymi jego kawał runął w
lawinie pyłów i gruzu. Ogromne smoki ziemi oczyściły drogę
łapami i ogonami, a przez wyrwę wdarły się piesze oddziały.
– To oni – powiedział Devi. – Nieśmiertelni.
Mnie również się tak wydawało, ale nie odpowiedziałem. Inny
oddział wdarł się przez mury z drugiej strony. Nadleciała jedna
ze smoczych formacji, prowadzona przez wysmukłą, czarną bestię –
tę samą, którą widziałem kiedyś, podrywającą się z
obozowiska nad morzem. Rozpoznałem kobietę na jej grzbiecie,
chociaż rude włosy miała ciężkie i mokre od padającej z nieba
krwi.
Tak. To zdecydowanie był najlepszy finał jaki można sobie
wymarzyć.
Z zamku wybiegły sylwetki ludzi, które wielkimi drągami
otworzyły kratę w dziedzińcu.
Pożeracz Dusz wyrwał się z więzienia gwałtownie, rozwierając
swój ohydny pysk na pełną szerokość. Przewalił się jak
wyskakujący nad fale waleń, z łomotem uderzając o płyty
dziedzińca. Rzucił się na najbliższy oddział Nieśmiertelnych.
Był szybki, przerażająco szybki. Ludzie rozprysnęli się na
wszystkie strony, a on dopadł smoka ziemi. Kły zagłębiły się w
bok gada. Błysnęło jasne światło, jakby między szczękami
potwora a ciałem ofiary przeskoczyła błyskawica. Smok padł na
bok, wciąż żywy, ale dziwnie otępiały, jak bezwolna lalka. Druga
bestia runęła na Pożeracza, ale robal okręcił się, wczepił w
jego pierś. Znów błysnęło, smok padł, potwór pognał dalej.
Uniósł przód cielska jak kobra, wypatrując krążących w górze
smoków. Zaatakował. Runął na ziemię, spudłowawszy, jego tułów
zmiażdżył kilku ludzi. Zaatakował znowu, celując w czarnego
smoka.
Atakowany gad obrócił się przodem do przeciwnika i plunął
białym ogniem prosto w paszczę bestii, jednocześnie uderzeniami
skrzydeł wzbijając się wyżej, poza zasięg potwornych szczęk.
Pożeracz zakwiczał, padając. Wielkie krople osocza płynęły z
jego poparzonej paszczy, ale nie zginął.
A ja miałem pomysł.
– Devi .
– Tak – powiedział krótko smok, oswobodził się z
mojego uścisku i skoczył z wieży, rozkładając skrzydła.
Pomknął ku Pożeraczowi Dusz, który właśnie dał spokój
formacji i znów zwrócił się ku Nieśmiertelnym. Jeden zdołał
wbić mu miecz w pysk, nim zamknęły się na nim zęby, gruchocząc
ciało i zbroję.
Oderwałem wzrok od Pożeracza, by odszukać Deviego. Przemknął
obok Nieśmiertelnego, który litościwie dobił ostatnią ofiarę
robala. Wylądował na głowie bestii. Błysnęły jego białe zęby,
gdy wgryzł się w czarne oko potwora.
Furia Pożeracza była cicha, ale i tak mrożąca krew w żyłach.
Robal uniósł cielsko, kołysząc nim jak rozwścieczona kobra. A
Devi przeskoczył z młodzieńczą nonszalancją do drugiego oka i
również je wyłupił, a potem sfrunął tuż przed pyskiem
Pożeracza.
Udało się. Robal zapomniał o Nieśmiertelnych i smokach w
górze, skupiony na Devim, który właśnie zebrał pod skrzydłami
tuman ciężkiego, wilgotnego pyłu i miotnął w rozwartą paszczę
bestii.
Pożeracz wyrwał ku niemu, a Devi skierował się do mnie, cały
czas lecąc w zasięgu potwora. Polatywał tuż przed nim, drażnił,
miotał zaklęcia. Trzykrotnie ledwo zdążył wyślizgnąć się z
paszczy potwora. W ten sposób dociągnął robala do mojej baszty, a
wtedy odwrócił się i pomknął w górę, równolegle do ściany.
Ująłem włócznię, zrzucając plecak i łuk. W kucki dobrnąłem
do skraju dachu i tam ostrożnie wstałem. Spojrzałem w dół. Devi
mknął ku mnie ostatkiem sił. Czułem przeszywający ból jego
mięśni, promieniujący w moją świadomość. Starałem się o tym
nie myśleć. Popatrzyłem w czarną otchłań paszczy Pożeracza i
wśród zębów, przyssawek oraz bezdennej studni gardzieli dojrzałem
w niej pulsujący błysk czerwieni, tam gdzie między przełykiem a
skórą znajdowała się płytko tętnica, pompująca życie w to
przerażające cielsko.
Ręce miałem spocone ze strachu. Krwawy deszcz spływał mi po
twarzy, nasączał ubranie i włosy. Sparaliżowało mnie
przerażenie. Czułem już smród ozonu, buchający z żołądka
Pożeracza.
Devi przemknął obok mnie. Jego skrzydło musnęło mój
policzek. Chciałem cisnąć włócznię i uciec, a zamiast tego
skoczyłem.
Ten ułamek chwili, drgnienie serca, gdy wisiałem w powietrzu
między Devim i Pożeraczem, oczyścił mnie ze strachu. Spadając,
czułem euforię. Tak, dokładnie tak. Euforię i spełnienie, bo
robiłem to, do czego się urodziłem.
Pchnąłem całą siłą ramienia, a włócznia pomknęła i wbiła
się w pulsującą czerwień w gardle bestii. Przeleciałem na
wyciągnięcie ręki od jej pyska. I nagle zdałem sobie sprawę, że
pode mną, daleko, jest bardzo twarda ziemia.
Dobyłem noża, próbowałem wbić go w przemykając obok mnie
cielsko Pożeracza, ale jego pancerz był twardy jak kamień.
Poczułem szarpnięcie, gdy za ramiona złapał mnie Devi. Jego
skrzydła młóciły powietrze, ale był za mały i zbyt zmęczony,
żeby mnie unieść. Spowolnił jednak upadek. Trzasnęliśmy o
ziemię. Ogłuszyła mnie eksplozja bólu, mojego i Deviego.
Słyszałem jeszcze huk, gdy potężne cielsko Pożeracza runęło na
zamek, miażdżąc kamienne ściany.
Następnym, co pamiętam, był dotyk bruku pod policzkiem, który
pulsował bólem i krwawił. Widziałem swoją rękę, obdartą do
żywego mięsa, tak że wisiały na niej okrwawione strzępy skóry.
Devi warczał i syczał. Uniosłem się. Smok jedno skrzydło miał
bezwładne, uwalane krwią sączącą się przez ranę, którą
uczyniła wyłażąca na wierzch kość.
Otaczali nas Nieśmiertelni z obnażonymi mieczami.
Wstałem, zachwiałem się i wsparłem o Deviego. Miałem tylko
nóż. Odwróciłem się plecami do Deviego, który miotnął jakimś
zaklęciem. Nie pomogło. Nieśmiertelni mieli chyba jakieś
artefakty, uodporniające ich na magię. Smok zawarczał, zwieszając
niżej łeb.
Między Nieśmiertelnymi przepchnął się... cóż za
niespodzianka... on. Z poszramioną, trupio bladą twarzą i tymi
ohydnymi, wodnistymi ślepiami.
– Tylko nie ty, cholera – wydusiłem, czując jak na jego
widok ogarnia mnie ślepa, bezsilna furia.
Z nieba sfrunął czarny smok rudej i jakiś gad o ogniście
pomarańczowych łuskach, na którego grzbiecie siedział opalony,
zbudowany jak niedźwiedź blondyn. Ruda powiedziała coś
Nieśmiertelnym. Nie zrobiło to na nich wrażenia, bo ani drgnęli.
– Dziękuję za pomoc – zwróciła się do mnie kobieta.
W porządku. To już była przesada, naprawdę. Straciłem nad
sobą panowanie.
– Pomoc? – powtórzyłem. – Puknij się zdrowo w głowę,
dobrze? Tropię tego potwora od tygodnia, jak nie dłużej, i za
cholerę już nie rozumiem, kto z kim i o co walczy w tej cholernej
wojnie. Gdybym wiedział, że te ścierwa maszerują na stolicę, nie
siedziałbym na dachu jak kura, czekając aż pojawi się to bydlę.
To ostatnie nie było prawdą. Zabiłbym Pożeracza nawet wiedząc,
że ma on walczyć przeciw Nieśmiertelnym. Ale ta kobieta i jej
porażająca naiwność doprowadzały mnie już do szaleństwa.
Splunąłem na ziemię krwią, która wypełniała mi usta.
Dojrzałem kątem oka ruch. To błękitnookie ścierwo się
zbliżało. Cisnąłem w niego nożem, w próżnej, kipiącej złości,
dobrze wiedząc, że nic z tego nie będzie. Nawet nie trafiłem.
Broń przeleciała Nieśmiertelnemu nad ramieniem.
Zdzielił mnie w twarz nabijaną kolcami rękawicą, aż
zobaczyłem wszystkie gwiazdy i znów zwaliłem się z nóg,
otumaniony. Teraz moja szczęka pulsowała bólem, jakby kość
pękła. Devi ryknął, ale miecze Nieśmiertelnych uniemożliwiły
mu atak.
Dwóch ludzi dźwignęło mnie na nogi. Łypnąłem na mojego
wroga spode łba, ale byłem tak otumaniony, że ledwo go widziałem.
Czarny smok rudej wraz z tym drugim ruszył w niebo, a mnie
powleczono w jakieś miejsce placu, jak dla mnie niczym nie różniące
się od innych. Padłem na ziemię, tam, gdzie mnie popchnięto.
Usiadłem w kucki. Przypełzł Devi, zwinął się w kłębek i
przycisnął do mnie. Zacząłem bezmyślnie gładzić jego kark.
Ogarnęło mnie otępienie. Wpadłem w ręce wrogów, miałem
zginąć... było mi już wszystko jedno. Straciłem siły. Devi też
nic nie mówił. Dokonaliśmy czegoś wielkiego, na tym cała
historia mogła się skończyć.
Nie wiem, jak długo siedziałem. Nie wiem, co się działo wokół
mnie. Wtulony we mnie, cichy i cierpiący Devi, stojący wokół,
strzegący nas Nieśmiertelni, palący ból zdartej skóry i
rozprutego policzka – to całe moje wspomnienia z tamtych chwil.
Krwawy deszcz rzedł, zarówno ten lejący się z nieba jak i z
mojego policzka. Zacisnąłem dłoń na skrzydle Deviego, tam, gdzie
wyszła kość, chcąc także ten krwotok zatrzymać. Eksplozja jego
bólu na chwilę mnie oślepiła, ale nie ruszył się i nie wydał
dźwięku.
W jakiś czas potem warknął i to wyrwało mnie z letargu. Krwawy
deszcz już nie padał, chaos ucichł. Siedziałem na placu pełnym
trupów, a przede mną stali oni – człowiek o bladych oczach i
jego ruda kobieta. To na nich warczał Devi.
Nie chciałem się odzywać. Chciałem tylko, żeby już to
zakończyli. Ale zmusiłem się, by dobyć głosu, tak jak zmusiłem
się przedtem do skoku z wieży.
– Zostawcie smoka. Proszę, pozwólcie mu odejść. –
Zawahałem się. Skoro już zacząłem żebrać, mogłem równie
dobre kontynuować. – I nie chcę zginąć od ognia. Jakkolwiek,
ale nie w ten sposób. Mimo wszystkiego, co nas podzieliło...
proszę.
Popatrzyłem na rudą z nadzieją, że chociaż ona przychyli się
do mojej prośby.
Parsknęła śmiechem.
Mimo całego dramatyzmu sytuacji poczułem się tym dość mocno
urażony.
– Przepraszam – rzuciła, opanowując się. – Jesteś w
błędzie. – Skinęła ręką na niedźwiedziowatego blondyna i
jakąś brunetkę... chyba, włosy miała we krwi. Podeszli
posłusznie. – Tych dwoje potrzebuje pomocy. Wyleczcie ich –
rozkazała.
Krew zaczęła dudnić mi w skroniach. Kobieta przyklęknęła
przy Devim, mrucząc zaklęcia. Mężczyzna położył rękę na moim
policzku i zaczął robić to samo, a ja tylko wpatrywałem się w
rudą. Ból już zniknął, nim wykrztusiłem:
– Co? Dlaczego?
– Przestań gapić się na mnie, jakbym była idiotką –
powiedziała ruda i zawiesiła głos. Po chwili przerwy kontynuowała:
– Widzisz, wbrew temu, co zapewne sądzisz, nie ma ludzi do gruntu
złych. Pomogłeś nam i mów sobie co chcesz. Zabijając tego
potwora, uratowałeś życie setkom ludzi. Więc pozwolimy odejść
wam obu. Sam to zaproponował – dodała, ruchem głowy wskazując
swojego towarzysza.
I wiecie, dziwna sprawa. Ale naprawdę mi na to pozwolili. Nie
rozstaliśmy się w przyjaźni, to pewne. Chyba przestaliśmy być
wrogami. Czym więc się staliśmy?
Nie mam pojęcia i Devi też nie potrafił mi odpowiedzieć. Kto
wie, temu stawiam piwo.
Cóż, moi drodzy – oto jest, lub raczej była, historia Ravkena
Łowcy Plugastwa, jedna z wielu, jakie o nim opowiedziano i jedyna,
którą on opowiedział sam o sobie. Nie ma w niej więcej kłamstw
niż w każdej innej opowieści, jaką o mnie usłyszycie, a ile jest
w niej prawdy – to zapewne zależy od punktu widzenia.
Czyli to już koniec historii? Jeśli tak, to zakończenie dobre, choć mam spory niedosyt.
OdpowiedzUsuńTak, to już ostatnia część "Przybysza" i najprawdopodobniej także ostatnia część Leśnych Opowieści w ogóle.
OdpowiedzUsuń