944: Leśne Opowieści: Martwa panienka i siedmiu podejrzanych 6
Oczywiście, Yrene zdawała sobie sprawę, że to, co robi, nie jest zupełnie zgodne z procedurami. Ale gdyby miała czekać na pozwolenie od przełożonych, ona zdążyłaby się zestarzeć, kopalnia zawalić, a krasnoludy, w tym Agonzo, zostać oczyszczone z wszelkich podejrzeń.
Wybrała się do siedziby panny Seren po zmierzchu, na grzbiecie swojej klaczy. Blask lampy na długim kiju, którą zabrała, pełgał po leśnej ścieżce i wśród drzew, budząc do życia mamiące wzrok cienie. Koń co chwilę parskał niespokojnie.
Nie było potrzeby zbliżać się za bardzo do domostwa i sadu zamordowanej. Kopalnia znajdowała się godzinę marszu od tegoż. Dobrze się składało. Yrene mogła dojechać na miejsce konno, a niosący się w nocnej ciszy tętent kopyt nie wzbudzi niczyich podejrzeń.
Zmarzła, zanim zbliżyła się do celu. Zeskoczyła z grzbietu klaczy i poklepała ją po szyi. Spojrzała na wejście do kopalni, obite deskami. Wnętrze wydawało się czarne jak dno morskie.
Yrene odetchnęła.
– Poczekaj tu, maleńka – mruknęła do konia. – Wrócę. Do cholery, nie boję się przecież ciemności.
Odczepiła latarnię od kija. Unosząc źródło światła przed sobą, weszła w ciemne, ciasne przejście. Dziesięć kroków i stanęła na krawędzi szybu.
S. T. Gill |
Spojrzała w dół, jedną dłoń opierając o ścianę i przyświecając sobie lampą. Nic nie było widać. Koniec liny, przyczepionej do haka na suficie, ginął gdzieś w ciemności ciasnego zejścia. Yrene domyśliła się, że krasnoludy schodzą tam, zapierając się plecami i stopami o ściany. Była od nich dużo wyższa, więc jeśli gardziel nie zwężała się za bardzo gdzieś w dole, powinna zejść bez kłopotów. Gorzej, jeżeli utknie tutaj...
Przestań, skarciła się w myślach. Ktoś cię znajdzie.
Zachciało się jej śmiać. Ciekawe, kto? Krasnoludy? A to nie skazała ich na areszt domowy?
Należało spojrzeć prawdzie w oczy. Jeśli coś pójdzie nie tak, utknie tutaj i być może nikt nie domyśli się prawdy. Zostawiła notatkę, dokąd się wybiera, w swojej kwaterze, ale czy ktoś znajdzie ją w porę?
Odetchnęła głęboko. Wolną rękę zacisnęła mocno na szorstkiej linie i zsunęła stopy do szybu. Przez chwilę wisiała swobodnie, czując pod sobą całe metry pustki. Później zaparła się o ścianę i powoli, szorując ubraniem o szorstki kamień, poczęła zsuwać się w dół.
Szło jej powoli, czuła się niezgrabna jak wyrzucona na brzeg ryba. Pot spływał po czole i spod włosów. Lampa kołysała się łagodnie, lecz z każdym jej ruchem Yrene myślała, co by się stało, gdyby źródło światła wyślizgnęło się z palców. Nie chciała go stracić. Nie chciała utknąć, zawieszona nad wielką, czarną, nieskończoną przestrzenią, w zupełnym mroku, sama. Nie miało znaczenia, że lampa oświetla tylko szorstkie ściany.
Yrene miała wrażenie, że wisi w bezczasie. Posuwała się w dół, ale szyb się nie kończył. Bolały ją plecy i ugięte nogi. Ręka, którą przytrzymywała się liny, pulsowała, obtarta. Miecz przeszkadzał, siniacząc udo i szorując po ścianach. Zaciśnięte na lampie palce spociły się, stały zdradziecko śliskie.
Nie wypuszczać światła. Wszystko, ale nie wypuszczać światła.
Szyb urwał się tak nagle, że niemal spadła. W ostatniej chwili mocniej chwyciła linę. Lampa zakołysała się niebezpiecznie. Przerażona wizją jej utraty Yrene wrzasnęła. Głos odbił się echem.
Dysząc ciężko, rozkołysała delikatnie linę i postawiła stopę na prymitywnej drabinie z pnia drzewa, z wyciosanymi w nim schodkami. Objęła ją ramieniem, później chwyciła drugą ręką i zeszła w dół, w ciemny chodnik. Na końcu liny, która posłużyła jej za asekurację, wisiało wiadro. Zapewne w ten sposób krasnoludy wybierały... teoretycznie srebro.
To zaskakujące, stwierdziła Yrene. Czy nie byłoby lepiej, gdyby wspięli się szybem, niosąc je na grzbietach? Chyba że kopali bardzo niewiele, ale czy w takim razie opłacało się utrzymywać cały kram?
Wcale nie wydobywali srebra. Yrene nabrała już pewności.
Uniosła lampę. Ujrzała chodnik. Ciągnął się prosto, krzywy, niski, wydrążony w skale. Miejscami strop podtrzymywały ociosane pale, porośnięte saletrą. Pachniało wilgocią.
Yrene nie mogła już zawrócić, tak przynajmniej czuła. Za daleko dotarła, zdusiła w sercu irracjonalny strach. Schyliła się i zaczęła posuwać naprzód, starając się nie potykać zbyt często. Ta powolna, ostrożna wędrówka wlokła się chyba bardziej niż schodzenie szybem, chociaż wymagała mniej wysiłku. Czasami Yrene mijała odgałęzienia, ale wolała ich nie badać. Przede wszystkim, nie chciała się zbudzić. Poza tym, nie podobały jej się dochodzące z ciemności, ciche dźwięki plugawego życia. Skrobanie mogło co prawda być odgłosem, zdradzającym szczury. Ale demony jedne wiedzą, co oprócz tychże gryzoni lęgnie się w ciemnych, wilgotnych miejscach, takich jak to.
Dotarła do komory. Nareszcie zdołała się wyprostować. Uniosła w górę lampę i rozejrzała się wokół. Pale, podtrzymujące sklepienie, stały tu bardzo gęsto. Podłoga była nierówna. Ściany wyglądały tak samo jak w chodniku. Ot, skała, zabarwiona na żółtawo blaskiem lampy. Jednak naprzeciwko Yrene dostrzegła...
Serce zabiło jej mocniej. Zbliżyła się, lawirując między palami. Postawiła lampę obok siebie.
– Och, tak – powiedziała, ciche słowa z powodu echa rozbrzmiały jak wystrzał. – Tu was mam.
Na ścianie rosła niewielka kępka kryształów, intensywnie niebieskich, małych, bardzo cennych. Senna mentolina.
Yrene spróbowała oderwać jeden z nich, ale siedział mocno. Bez górniczych narzędzi nie da rady. Bez odpowiedniej wiedzy zapewne też. Nawet, gdyby ktoś dał jej teraz kilof, nie wiedziała, co innego mogłaby zrobić, poza łupaniem w ścianę z całych, nadwerężonych wędrówką tutaj sił.
Najważniejsze, że potwierdziła swoje podejrzenia.
Zawróciła. Znów posuwała się naprzód, zgięta w pół. Zziajana, znużona, spocona, czuła smak tryumfu.
Co prawda wciąż nie miała pojęcia, czy Agonzo naprawdę zabił pannę Seren. Jedyne, co zyskała, to potwierdzenie, że wydobywano tu nielegalny specyfik i handlowano nim. Szkoda, że winna tego procederu nie żyła.
Zamyślona Yrene zbyt późno, bo już przy szybie, zdała sobie sprawę, że słyszy za sobą ciche plaskanie gołych stóp.
Odwróciła się gwałtownie.
Zobaczyła jeszcze nieduże, humanoidalne stworzenie, poruszające się szybko na czterech kończynach. Zobaczyła zarośnięte skórą oczy, rozchylone nozdrza i długie kły, gdy stwór cicho i błyskawicznie skoczył na nią.
Wyszarpnęła miecz.
Ostre pazury wbiły się w jej ramiona.
Pchnęła.
Upadła, uderzyła o kamień plecami i głową. Zahuczało jej pod czaszką.
Lampa rozbiła się z trzaskiem, wypełniający ją olej zapłonął krótko, gwałtownie i światło zgasło.
Yrene dyszała ciężko. Czuła opór na ostrzu miecza, chłód zimnej, śliskiej skóry, ciężar przygniatającego ją stworzenia, jego ciepłą krew spływającą po nadgarstku w dół, ku łokciowi.
Zabiła stwora. W przeciwnym razie już byłaby martwa.
A tak tylko leżała sama, w ciemności. Bez światła.
Zachciało jej się płakać. Szloch wezbrał w jej gardle, łzy popłynęły z oczu.
– Yrene, głupia babo – wydusiła drżącym głosem. – Rusz się. Drabina jest tuż obok.
Zrzuciła z siebie cielsko stwora. Schowała miecz. Wstała na nogi, postąpiła krok. Macała wokół rękami. Gdzieś musiało być... bogowie, dlaczego ta ciasna przestrzeń w ciemnościach nagle stała się tak niewyobrażalnie ogromna? Czy to... gdzie...
Poczuła szorstki pień. Przytuliła się do drabiny i rozszlochała na dobre. Płakała chwilę, dopóki serce nie zwolniło rytmu, a oddech się nie uspokoił.
Teraz w górę.
Wspięła się, stopień po stopniu. Chwyciła linę, zaparła się w szybie, zaczęła powolną wędrówkę w górę, podciągając się obiema rękami. Bolała ją zdarta skóra, zakrwawione ubranie lepiło się do skóry. Nad sobą widziała szarzejący okrąg. Czyżby już świtało? Światło nie było mocne, ale i tak dodało Yrene sił.
Szyb się skończył. Inspektor wypełzła z niego, dysząc ciężko. Tak, słońce naprawdę wschodziło, jego jasne, miękkie promienie padały na nierówne podłoże. Cienie rozcinały je jak noże.
Cienie sześciu krasnoludów, dzierżących kilofy i tarasujących wyjście.
Cerro |
Au... No to wpadłaś elfko.
OdpowiedzUsuń