Choć jesienny wiatr pracowicie chłodził podwórko, dując między konarami, w
chatce na żurawich stopach panowało przyjemne ciepło. Ogień wesoło pełgał w
piecu, nagrzewając niewielką, zagraconą kuchnię. Wiedźma zdjęła z półki starą,
oprawioną w skórę księgę, noszącą ślady częstego użycia. „Wyelka xięga
sławetnych recept” głosiła pochylonymi zawijasami pierwsza, naderwana czyjąś
ręką karta.
- Zobaczmy, co wyczarujemy – zamruczała kobieta.
- Miau – miauknął w odpowiedzi duży, pręgowany kocur, wylegujący się opodal
pieca.
- Babeczki, mówisz? – zwróciła się w stronę zwierzaka – Przecież ty nie
lubisz babeczek, kruszynko.
Kot prychnął lekceważąco i z powrotem zwinął się w kłębek, wystawiając tylko
czujne ucho.
- Niech będą i babeczki – wzruszyła ramionami, odwracając kolejne strony.
- „Żabye udka w sosye beszamelowm”, „Kaczka pieczona nadziewana jabłkyem”,
„Płonący tort siedmyopyętrowy, rumem stuletnim nasycony”... Jest. „Moffinki z proszkyem kakaowym y wiszniami”. – Przeliterowała, mrużąc
oczy. – Weźmisz dwye szklanice czystey, przesianej przez sito mąki pszenney,
aby bez robaków. Potem dodasz pół szklanicy sakcharozy białey, klarowney we
kryształkach. I coraz ci potrzeba wziąć.... – Jeszcze przez długą chwilę
mamrotała pod nosem kolejne wersy przepisu. I tak znała go prawie na pamięć – o
częstych odwiedzinach mogły świadczyć plamy po czekoladzie i odciski palców
zdobiące brzegi strony.
Zaczęła od stopienia 125 gram masła. Cynowy rondelek rozgrzewał się szybko i
żółty tłuszcz wnet zaczął bulgotać. Teraz niech stygnie, będzie gotów akurat na
czas.
- Dobrze, żem zostawiła pół osełki – westchnęła do siebie – bo inaczej
musiałabym użyć oliwy, a wiadomo, Kocie, że babeczki bez maślanego smaku to już
nie to samo. Wyrosną, pewnie, że wyrosną, ale z masłem lepsze.
Do glinianej miski wsypała dwie pełne szklanki mąki pszennej. Gorączkowe
poszukiwania sitka okazały się bezowocne, więc nici z elegancko przesianych
ingrediencji. Do mąki dołączyło pół szklanki cukru - wystarczy, by babeczki nie
wyszły zbyt słodkie. Z piątej z kolei szuflady zaczęła wyciągać buteleczki i słoiczki – mniejsze i większe,
smukłe i pękate.
- Róg jednorożca... Łzy zdradzonej ropuchy... To nie to... Płatki
żywokwiatu... Też nie... O, jest! - Wreszcie znalazła pękaty słój
wypełniony białym proszkiem. „Suszony Oddech Drżącej Antelopy” – głosiła
etykieta. Kolejny słoiczek z podobnym pudrem zdobiła nalepka z napisem „Proszek
z kości meduzy, do pyeczenia przeznaczon”. Choć księga zalecała użycie łyżki
sody lub łyżki wspomnianego proszku, to czarownica wolała użyć obu składników.
Soda działa błyskawicznie, reagując z kwaśnymi składnikami i szybko podnosi
gęste, ciężkie ciasto. Proszek z kości działa powoli, ale za to przez cały czas
pieczenia, nie pozwalając babeczkom opaść. Płaska łyżeczka białego proszku
meduzowego powędrowała do garnca, a za nią pół łyżeczki suszonego oddechu
drżącej antylopy. Tylko nie za dużo, bo soda zostawia gorzki posmak! Jeszcze
tylko zamieszać i wszystkie suche składniki są na swoim miejscu. Wiedźma schyliła się pod stół, gdzie stał wiklinowy kosz z brązową kwoką
wewnatrz.
- Nie pogniewasz się, kochana, jak dwa jajka podbiorę, co? Toć świeże,
ledwoć zniesione... – Kura zagdakała ostrzegawczo, ale sprytne palce kobiety
już zdążyły wyłuskać spod siedzącego ptaka dwa jajka. – W pokoiku, na stoliku,
stało mleczko i jajeczko... – podśpiewywała, rozbijając jajka do oddzielnego
garnka z wyszczerbionym brzegiem.. – Przyszedł kotek, wypił mleczko... – druciana
ubijaczka furczała aż miło, roztrzepując białko z żółtkiem. - ...a ogonkiem
stłukł jajeczko. Przyszła babcia, kotka zbiła – zerknęła na mruczka, ale ten
widać nie reagował na słowne zaczepki – A skorupki wyrzuciła. Uff.
Kocie ucho poruszyło się, słysząc chlupot dobywanej ze spiżarki śmietany. W
mgnieniu oka sierściuch plątał się pod nogami właścicielki i nie zważając na
kocią godność miauczał żałośnie, mając nadzieję na łyk tłustego płynu.
- Naści, burasku – chlapnęła łychą do kociej miseczki, nie żałując gęstego –
Niech ci na zdrowie idzie. – Kocur zaczął ochoczo mlaskać, co jakiś czas
zlizując resztki śmietany z wąsów.
- Ciesz się, że to słodka śmietana, a nie kwaśny kefir... choć i kefirowym czy
maślankowym babeczkom niczego nie brak. - Pół szklanki śmietany trafiło w
towarzystwo jajek. - Co my tu dalej... A, tak, zapomniałabym o maśle.
Zlała do garnka przestudzony żółty tłuszcz , dodając kilka kostek drobno
posiekanej gorzkiej czekolady i cztery czubate łyżki ciemnego indiańskiego
proszku, daru południowych bóstw.
- Czas na najważniejsze, łapimyszu – zwróciła się o pomoc do łasucha – Z
czym zrobić babeczki? Może dorzucić garść orzechów? Mamy spory zapas orzeszków
nibymózgów, mamy orzechowe nerki, trochę leszczynowych... Co? Albo skórkę
pomarańczową w cukrze, co to ją kiedyś cały wieczór smażyłam? Miast naszych
orzechów te wielkie, białe w środku, na drobno mielone, co to je w Zatoce kupce
sprzedają? Goździki, imbir i kolendrę?
- Mrrr – Zamruczał kocur, ocierając pyszczek łapką.
- Dobrze, zbóju. Dziś po twojemu. Niech będą wiśnie.
Z małego dzbana ustawionego w chłodnym przeciągu, tuż pod progiem, wyjęła
garść lśniących, czerwonych owoców. O tej porze roku wiśnie widuje się tylko w
postaci dżemów lub soków – ale te, dobrze zmrożone, sprowadzane były aż z Gór
Północnych w skrzyniach wypełnionych śniegiem i lodem. Kosztowały wiele, ale
ich kwaskowaty smak i aromat warte były swojej ceny. Do garnca!
- Kocie, nie widziałżeś tej specjalnej blaszki? - ze spiżarki dochodził
łomot przestawianych garnków, rondelków, durszlaków i wszelkiego innego
kuchennego ustrojstwa. Brzdąknięcia i trzaski przerywane były zduszonymi
przekleństwami, gdy przewracała do góry nogami zawartość kolejnych szaf i
szafek - No czort by wziął! A może i wziął, jak w zeszłym tygodniu był na
herbacie? O, jest nareszcie - westchnienie ulgi wyrwało się z ust kobiety na
widok blaszki z dwunastoma wgłębieniami - tu żeś się schowała. Ino papierków
tych cudacznych, plisowanych jak spódnica nie ma. Nic to, przesmaruje się
tłustym i już.
Starannie nasmarowała blaszkę resztką masła, a potem dodatkowo posypała
tartą bułką, by wypieki nie przyklejały się do metalu.
- Jeszcze tylko zamieszać i gotowe. - Połączyła za sobą składniki, wlewając
ubitą masę do garnka z mąką. Ciasto wyszło gęste, klejące i z trudem odchodziło
od drewnianej kopystki, ale właśnie taka konsystencja była idealna. Mamrocząc
pod nosem zaklęcia - albo przekleństwa, kto tam wiedźmę wie - nakładała masę do
formy, wypełniając każde wgłębienie do połowy. Ciasta starczyło akuratnie.
- A teraz do pieca, moje maleństwa - Chichocząc pod nosem, otworzyła
drzwiczki nagrzanego pieca, w którym z łatwością zmieścić by się mogło ze dwoje
dzieci i ostrożnie włożyła blaszkę na miejsce. Jak na zwyczajną wiedźmią
kuchenkę, piecyk posiadał frymuśne instrumentarium - nowum krasnoludzkiej
sztuki inżynieryjnej. Ostrożnie pchnęła sferyczne pokrętło, ustawiając je,
zgodnie z zaleceniami konstruktorów, na wyrytą runami liczbę "180". Z
środka mechanizmu dało się słyszeć cichy zgrzyt zębatych kół czy innych tam elementów.
- A zmyślne te gadziny. Jeden kręciołek, taki lichy zresztą, a
ciepło utrzyma i spalić się nie pozwoli. Ani wte, ani wewte ogień nie poszaleje.
Czary jakie, czy co? Jak tak, to nie wiedźmie, to na pewno. Runy przesilne?
Łoj, lepiej w te krasnoludzkie tajemnice nie wnikać.
Zaczęła nucić melodię "Sześćdziesiąt kotów wiedźma miała",
pamiętając, by powtórzyć ją ze dwanaście razy, zanim sprawdzi wypiek. W czasie,
gdy babeczki rosły i rosły w swoich foremkach, w rondelku po maśle roztopiła
pół tabliczki gorzkiej czekolady. Żeby słodycze szybciej się rozpuszczały i nie
były zbyt gęste, dolała kilka łyżek mleka. Niektórzy dodawali tłuszczu, by rozrzedzić
polewę, ale skropiona oliwą czekolada nie stężeje już tak łatwo. Niecierpliwie
szwendała się po chacie, nie chcąc za wcześnie otwierać pieca i narażać babeczek na opadnięcie. Wreszcie wyśpiewała ostatnią zwrotkę „Sześćdziesięciu kotów” i
mogła zajrzeć do piekarnika. Ostrożnie wbiła drewniany patyczek w ciastko. Do
patyczka przylgnęła lepka masa – znak, że potrzeba jeszcze kilku minut. Na
ostatek mogła wyciągnąć parującą blachę i małą kuchnię zalał rozkoszny aromat.
Jedną po drugiej wyłuskiwała z foremek i jeszcze ciepłe maczała w płynnej
polewie. Każda sztuka została ozdobiona samotną wisienką. Z dumą ułożyła
babeczki na ozdobnym półmisku, zadowolona z wyniku.
- Jeśli smakują tak samo, jak pachną, to tym jędzom oko zbieleje!
Odwróciła się na moment, wkładając miski, garnki, łyżki i łyżeczki do
wypełnionej mydlinami balii, gdy tymczasem kocur skorzystał z nadarzającej się okazji.
- A psik, paskudniku! – mokra ścierka trafiła w namolny koci łeb - To nie
dla kotów, tylem razy wspominała! Co trujące dla jednych, dla innych delicją
być może. Ja ci zdechłych myszy nie podjadam, nicponiu, a ty czekolady mi nie
rusz.
W pośpiechu doprowadziła do porządku kuchnię, zmiatając okruchy i zmywając stolik. Podwieczorek był gotowy – a tuż, za progiem, słychać było tupot pierwszych gości...
* Rzeczony przepis został wielokrotnie sprawdzony w praktyce przez autorkę. Wypróbujcie i pochwalcie się rezultatami. Smacznego!
Entomologia
Zobacz także:
Halloweenowe pyszności z Irlandii, Wielkiej Brytanii i USA
Światowy Dzień Kota
Świąteczny czas w Lesie i w prawdziwym świecie
5 komentarze:
Twój komentarz będzie widoczny po akceptacji administratorki gazetki.