552: Leśne Opowieści 25: Przybysz, część V
W ten właśnie sposób szedłem na północ przez Nocny Las, za jedynego towarzysza mając Deviego. Maluch upodobał sobie przesiadywanie na moim ramieniu i spanie w plecaku. Czasami wzbijał się z jednego z tych miejsc do lotu, goniąc muchy bzyczące wśród drzew albo niewielkie ptaki żerujące w leśnej ściółce. On sam jadł niewyobrażalnie dużo, jak na swoje rozmiary, i wkrótce wyżarł zapasy do ostatniego okruszka, przez co zmuszony byłem polować. Zrobiłem sobie nawet w tym celu całkiem przyzwoity łuk i trochę strzał. Nie pomnę, z jakiego drzewa. Drewno było dobre, odpowiednio elastyczne, ale nie rozpoznawałem wtedy jeszcze gatunków większości leśnych roślin.
Z każdą godziną wędrówki Nocny Las podobał mi się bardziej i bardziej. Owszem, miał w sobie coś... majestatycznie przytłaczającego... ale też odurzał pięknem. Zielenią rozłożystych paproci, słodkim zapachem wilgoci i pleśni, ciemnym baldachimem koron, bogactwem życia. Jeszcze kilkakrotnie widywałem wilki, raz pod moje skromne obozowisko podeszła rodzina ogromnych, włochatych dzików, niejednokrotnie spłoszyłem dostojnego rogacza. Sypiałem zazwyczaj na drzewie. Było to bezpieczne, całkiem wygodne, a przede wszystkim miało dla mnie niezwykły, egzotyczny posmak.
Bo wspominałem już, że tam, skąd pochodzę, drzew nie ma, prawda? Pewnie zaledwie jakieś trzy tysiące razy. Nie ma też wielu roślin, dlatego po drodze trochę ich zebrałem. Szczególnie spodobały mi się kwiaty paproci, które znalazłem przypadkiem, gdy ocknąłem się pewnej nocy i odkryłem, że chwasty rosnące w korzeniach drzewa służącego mi za łóżko rozkwitły w blasku pełni jak najpiękniejszy ogród.
Dwukrotnie przeciąłem trakt, wijący się w sposób zupełnie dla mnie nieodgadniony wśród drzew i naturalnych nierówności terenu. Tak, w mojej ojczyźnie traktów nie ma, więc nie znam zasad ich budowy, zgadliście. Tym razem to ja stawiam piwo, odkujcie się, sknery.
W każdym razie drogą zmierzały na północ oddziały żołnierzy. Większe, mniejsze... różnie bywało. Nad nimi, szybując niespiesznie na powietrznych prądach, sunęły częstokroć smoki wszystkich rozmiarów i gatunków. Raz jeden, piekąc późnym wieczorem upolowanego królika, widziałem ich zorganizowaną formację, czarny klucz na niebie, pomykający w szaleńczym tempie ze wschodu na zachód.
Zastanawiałem się, ilu Nieśmiertelnych w zasadzie najechało Nocny Las, że potrzeba do obrony pospolitego ruszenia na tak ogromną skalę. Ci ludzie byli groźni, to prawda, ale zawsze wydawało mi się, że działają raczej w niewielkich grupkach i są rodzajem sadystycznych rzeźników, zabawiających się bezsensownym wyniszczaniem niewielkich osad.
Zostałem wyprowadzony z błędu, gdy wreszcie dotarłem do północnej granicy lasu.
Pierwszy zwęszył coś Devi, ot, przewaga gada nad człowiekiem. Siedział sobie na moim ramieniu, rozszarpując wygrzebaną z nory, leśną mysz i przy okazji zachlapując mi rękaw krwią, kiedy nagle przestał interesować się zdobyczą, zasyczał i uniósł głowę, poruszając swoimi wachlarzowatymi uszami. Poczułem delikatne dotknięcie jego świadomości. Kontaktował się ze mną w ten sposób od pewnego czasu, chociaż na razie jego przekazy były delikatne i niesprecyzowane. Miałem wrażenie, że winny temu jestem raczej ja niż Devi.
W każdym razie zaniepokojony reakcją smoczka, położyłem dłoń na rękojeści miecza i dalej szedłem ostrożnie, rozglądając się po drodze.
Cóż, gdybym pobiegł na oślep, też zauważyłbym to, co zaniepokoiło mojego towarzysza.
Ogromna połać lasu została spalona do cna w taki sposób, że wyszedłem spomiędzy dorodnych drzew prosto na czarne pole popiołów. Zalegały wszędzie wokół mnie, parodia pustyni. Kiedy szedłem wśród spalonych pni drzew, sterczących z ziemi jak nadpsute zęby, spod moich stóp wzbijały się czarno-szare obłoczki, brudząc mi buty i nogawki spodni. Powietrze było suche, pachniało morską solą i dymem.
– Kawałek spalonego lasu to jeszcze nic strasznego – powiecie zapewne. Mhm, też tak sobie w pierwszej chwili pomyślałem.
Później ujrzałem ptaki.
Opiszę wam to dokładniej. Wyobraźcie sobie wcięty w las półokrąg spalonej ziemi. Piaszczystą, wąską plażę, oddzielającą właściwą granicę lasu od szumiącego łagodnie morza.
Ów półokrąg, o którym mówię, został spalony przypadkowo. Korony drzew zajęły się od szop i strzech, a ogień rozbiegł niekontrolowanie we wszystkich kierunkach, nim został ugaszony.
Tam, gdzie kiedyś stała osada – nie wioska koczowników, nie rybackie sioło, ale porządna osada, zamieszkana przez może tysiąc ludzi i otoczona palisadą – została kupa zwęglonych szczap. Zrujnowane ogrodzenie, połamane i osmalone. Chaty, zapadłe w sobie sterty czarnych desek. Ludzie w postaci kończyn sterczących spod gruzów oraz upieczonych trupów, dziobanych przez hałaśliwe stada mew i kruków, które tłumnie zebrały się na ucztę. A pośrodku tego wszystkiego obrzydliwa kpina, ciemnoniebieska chorągiew na smukłej tyce, szarpana nadmorskim wiatrem w taki sposób, że wyhaftowany na niej biały wilk zdawał się poruszać wszystkimi czterema łapami i biec, biec przed siebie, by nieść śmierć, co tak uwielbiał.
Nieśmiertelni. Wojownicy. Pogromcy rybaków, kupców, kobiet i dzieci.
Trasę ich przemarszu znaczyły zniszczenia bez porównania większe od tych, które pozostawił ścigany przeze mnie smok. Zdawało się, że od czasu do czasu, niby od niechcenia, podpalali las i pozwalali pożarowi poszaleć troszkę, nim gasili go i ruszali dalej. Taka dziecinna zabawa, z rodzaju tych, w których chodzi o zakopanie kota żywcem albo zalanie mrowiska wrzącym olejem. Bezmyślna, bezsensownie okrutna, nieposkromienie radosna.
Następne dni były dla mnie niekończącym się marszem przez piekło. Brnąłem naprzód, od popiołów do popiołów, od spalonej wioski do spalonej wioski, i za każdym razem widziałem własny namiot, własne plemię, słyszałem rozpaczliwy krzyk mojej żony i dziecka, wspominałem... nie, nie każcie mi o tym mówić, nie teraz, gdy wszystko, co mogło się dokonać, już się dokonało.
Ale tym razem ich żądza zniszczenia miała przyczynić się do zguby Nieśmiertelnych.
Znalazłem tych rzeźników po około dziesięciu dniach wędrówki wzdłuż morskiego wybrzeża. Nie było to trudne. Co prawda obóz rozbili nie na plaży, ale pod osłoną drzew, ale zdradziły ich statki, kołyszące się na wodzie, smukłe, jednożaglowe okręty o wąskich dziobach. Gdy ujrzałem je z daleka, podejrzewałem, że to jacyś rybacy lub może flota Nocnego Lasu. Devi jednak wysłał mi ostrzegawczy, mentalny sygnał i zaczął gryźć po uchu, więc szybko zorientowałem się w zagrożeniu.
– Niech ci będzie – powiedziałem w końcu do niego, skręcając w las.
Zagłębiałem się między drzewa z niechęcią. Dlaczego? Ano, przyjemniej szło mi się po piasku, a morze z jednej strony oraz długość wybrzeża za plecami i przede mną tworzyły złudzenie otwartej przestrzeni, do której przywykłem w mojej ojczystej krainie. Nie byłem jednak głupcem, by narażać się na schwytanie. Zamierzałem działać cicho i skrycie, likwidując wroga jednego po drugim.
Zamierzałem.
Ledwie zamknął się nade mną baldachim konarów, powietrze przeszył dziwny, osobliwy krzyk. Znieruchomiałem, zdumiony. Devi zaskomlił cicho i znów poczułem jego świadomość. Przekazał mi w jakiś sposób znaczenie tego wrzasku, gniewnego smoczego zewu.
Pospiesznie wspiąłem się na rozłożystą topolę, górującą nieco ponad inne drzewa i wychyliwszy głowę spośród najwyższych gałęzi, zdążyłem jeszcze zobaczyć smoka. Nie był szczególnie wielki, ale poruszał się w powietrzu z niesamowitą gracją, a jego czarne łuski połyskiwały w blasku porannego słońca. Patrzyłem, oczarowany, jak wzbija się coraz wyżej w powietrze, a potem zakręca i mknie nad Nocny Las. Żałowałem, że mój poprzedni przeciwnik był tak ogromny. Ze sztuki podobnej do tej dałoby się zdjąć kawał pięknej, drogocennej skóry, z większej było z tym ciężko.
Wkrótce jednak poczułem ukłucie niepokoju. Smok nadleciał od strony obozu Nieśmiertelnych. Był po ich stronie? Jeżeli dysponowali tymi potężnymi gadami, Nocny Las miał prawdziwe kłopoty.
Siedziałem na szczycie drzewa, zastanawiając się nad tym, gdy zobaczyłem trójkę konnych posuwających się plażą. Jechali lekkim kłusem na trzech wielkich, długonogich koniach. Nieśmiertelny z kuszą na plecach, ubrany w czerwoną zbroję i płaszcz. Kobieta o brązowo-rdzawych włosach w prostym, wygodnym stroju. I ten trzeci człowiek, na widok którego znieruchomiałem, przytulony do gałęzi jak postrzelona wiewiórka.
Chociaż tym razem nie miał na sobie zbroi, a od naszego ostatniego spotkania upłynęło dziewięć długich lat, rozpoznałbym wszędzie tę wysoką sylwetkę, te ciemne włosy kontrastujące z bladą cerą, ten sposób poruszania się... zupełnie jakby wciąż wlókł się za nim swąd zwęglonych ciał mojej rodziny.
Jeźdźcy skręcili, zagłębili się w las i znikli mi z oczu. Leżałem płasko na gałęzi, spocony, serce waliło mi w piersi jak oszalałe, krew dudniła w skroniach, miałem wrażenie, że stara szrama na twarzy znów otwarła się i krwawiła. Nie, pomyślałem, zaciskając dłonie w pięści. Nie tym razem.
Zsunąłem się z gałęzi drzewa i ruszyłem biegiem, z nadzieją, że przetnę jeźdźcom drogę. Devi kołysał się na moim ramieniu, wczepiając w nie wściekle pazurkami i skrzecząc ze złością za każdym razem, gdy przeskakiwałem nad jakimś parowem, zwalonym pniem lub kępą kolczastych chaszczy. Minąłem myśliwską chatę, chyba opuszczoną, nie zwróciwszy na nią najmniejszej uwagi. Po prostu przeciąłem polanę, na której stała i popędziłem dalej.
Leciałem tak jak oszalały kawał drogi, nim przeszedłem do szybkiego marszu, a później, stopniowo, zwolniłem. Założyłem, że trójka jeźdźców ruszy w głąb lasu i właśnie zdałem sobie sprawę, że to wcale nie musiała być prawda. Mogli pojechać wzdłuż wybrzeża, odbić w jedną lub drugą stronę, cokolwiek.
Zniechęcony, usiadłem na zwalonym pniaku, rzucając plecak obok siebie. Devi zeskoczył z mojego ramienia i zanurkował w nim w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Gdy nic nie znalazł, wyłonił się na powrót i kocim susem skoczył w paprocie. Zaczął skopywać ziemię, by wygrzebać z niej korzonki. Dawno już przekonałem się, że wbrew powszechnej opinii panującej w mojej ojczyźnie, smoki są wszystkożerne i nie gardzą praktycznie żadnym pokarmem.
– Dureń ze mnie – wyszeptałem. – Ganiam po lesie jak chory.
A teraz uwaga, mądrość ludowa: Są dni, kiedy przeznaczenie jest silniejsze niż wszystko inne.
Najpierw usłyszałem stłumiony przez poszycie odgłos końskich kopyt, a później męski głos z chrapliwym, twardym akcentem:
– ...gdyby zobaczyli tę cholerną lodową pustynię, na której przyszło nam żyć, może zmieniliby zdanie. Co mamy robić, jeśli nie łupić? Nawet zboża nie ma u nas gdzie posiać.
Poderwałem się na nogi, zarzuciłem na ramiona plecak i chwyciłem za kark Deviego. Mały miał w pysku pełno ziemi i korzonków, ale chyba wyczuł mój niepokój, bo nie wydając żadnego dźwięku wspiął się na swoje miejsce na ramieniu.
Podciągnąłem się na najbliższe drzewo o rozłożystej koronie, wspiąłem na jeden z wyższych konarów i tam przywarowałem nieruchomo. Devi otarł się o mnie twardym, suchym policzkiem.
Nadjechali od północy i wreszcie mogłem przyjrzeć się im dokładniej. Ten w zbroi zaczął pogwizdywać pod nosem. Wyglądał na najstarszego, sądząc po przyprószonych pierwszą siwizną włosach przekroczył już czterdziestkę. Na twarzy miał świeże, podłużne szramy, jakby oberwał po niej łapą rozwścieczonego lwa. Wodził wzrokiem wokół. Wstrzymałem nawet oddech, gdy jego czujne spojrzenie przesunęło się po mnie, Devi zesztywniał i znieruchomiał, ale nie zostaliśmy zauważeni.
Rudawa kobieta nie patrzyła na swoich towarzyszy, zamyślona, ale jechała blisko drugiego z Nieśmiertelnych, mojego prześladowcy. Zauważyłem, że zarobił gdzieś paskudną bliznę, przecinającą jego policzek i biegnącą aż na brodę. Trafiłeś na kogoś lepszego?, pomyślałem nienawistnie. On również się rozglądał, ale niezbyt uważnie i co chwilę zerkał na swoją towarzyszkę.
Ruszyłem się dopiero, gdy oni dawno już przejechali, a w mojej głowie kołatała się jedna myśl: Bogowie wszystkich religii, sprawcie, by oni wracali tą samą drogą.
Myślałem bardzo szybko. Czy oszalałem już zupełnie, czy w tych cholernych, bladych oczach widziałem cień ciepła? Czy naprawdę los podarował mi nie tylko okazję, ale i broń?
Zeskoczyłem z drzewa na ziemię, prawie łamiąc sobie przy tym nogę. Musiałem się pospieszyć.
– Trujący bluszcz, kwiat paproci, oddech poranka – szeptałem gorączkowo. – Bogowie, gdzie ja to...
Devi zaświergotał śpiewnie, rozłożył skrzydła i wzbił się w powietrze. Pomknął w las.
– Devi! – wrzasnąłem za nim. – Wracaj!
Jedyną odpowiedzią było delikatne, umysłowe muśnięcie, jak uspokajające klepnięcie w ramię.
Zacząłem kluczyć wśród poszycia i znalazłem w końcu skupisko trującego bluszczu. Ostrożnie, by uniknąć oparzeń spowodowanych jego toksycznym sokiem, zacząłem ścinać liście. Gdy skończyłem, znalazłem płaski kamień, ułożyłem je na nim i zacząłem siekać. Uciskając płazem ostrza, wydusiłem z rośliny sok. Wygrzebałem z plecaka wymięte i uschłe kwiaty paproci, pociąłem także je.
Pojawił się Devi, frunąc wśród pni jak mały sokół. Wylądował obok kamienia i wypluł na niego trochę srebrzystobłękitnej cieczy. Oddechu poranka.
– Jesteś niesamowity, mały – pochwaliłem smoka. – Stawiam ci dzisiaj wieczorem wielką, dorodną kuropatwę. Na twój wyłączny użytek.
Devi zaświergotał, zadowolony z siebie, i zwinął się w kłębek, obserwując moje poczynania.
Chwyciłem drugi kamień i zacząłem rozcierać rośliny na wilgotną papę, uzyskując w ten sposób truciznę, która w moich stronach nosi nazwę „wiecznego snu” ze względu na swoje dość paskudne właściwości. Używa się jej przy polowaniu na wielkiego zwierza – pustynne lwy czy równinne bawoły.
Gdy skończyłem, starannie umoczyłem w truciźnie ostrze noża i kamienne groty swoich własnoręcznie wykonanych strzał. Później znów wspiąłem się na drzewo, tym razem trzymając łuk i trzy strzały na podorędziu.
Godziny wlokły się, słońce przesuwało na niebie. Znudzony Devi przeskakiwał po gałęziach drzew, świergocząc. Czekałem. Cierpliwość jest cnotą łowców.
I przeznaczenie raz jeszcze zrobiło swoje. Devi nagle stracił zainteresowanie ganianiem drobnego, leśnego ptactwa i wrócił do mnie. Usiadł mi na ramieniu, czujny oraz skupiony.
Uniosłem łuk, nakładając strzałę na cięciwę.
Nadjechali dość szybkim kłusem, jedno za drugim. Pierwszy pomykał Nieśmiertelny z kuszą na plecach. I dobrze. Nie był mi potrzebny.
Jego wierzchowiec pięknym susem przesadził jakąś nierówność terenu, a ledwie jego kopyta znów dotknęły ziemi, uniosłem broń, wycelowałem i strzeliłem.
Strzała trafiła w odsłonięty kark rzeźnika. Zwalił się z konia, nawet nie charknąwszy, a rozpędzone zwierzę pognało dalej. Zobaczyłem, że mój prześladowca wstrzymuje własnego wierzchowca, imponującego ogiera, spoglądając na leżącego. Chyba zrozumiał swój błąd, bo gwałtownie przechylił się w siodle i sięgnął do konia towarzyszki, pewnie chcąc pociągnąć go za sobą.
Nie dałem mu tej szansy.
Znów wycelowałem i strzeliłem. Strzała pomknęła pięknym łukiem. Nasączony trucizną grot tylko musnął Nieśmiertelnego w bok szyi. Ot, pocałunek ostrego kamienia, zostawiający ślad w postaci rubinowej kropli krwi.
Nawet zabawnie było patrzeć, jak błyskawiczne odrętwienie obejmuje jego szyję, na której wykwitły żyły, twarz, później stopniowo resztę ciała.
Trzecią strzałę wpakowałem w pęcinę konia, należącego do kobiety. Wierzchowiec przysiadł na zadzie, a ona zwaliła się z jego grzbietu w poszycie, nim jeszcze upadł na bok, zesztywniały. Chciała chyba się podnieść, ale sięgnąłem po czwartą strzałę i posłałem w jej ramię, delikatnie, żeby go nie uszkodzić. Upadła na powrót, szarpnął nią jakiś skurcz.
Ogier chyba nie lubił mojego prześladowcy równie mocno jak ja, bo wierzgnął gwałtownie, wyczuwszy jego słabość, i zwalił go ze swojego grzbietu, po czym kłusem chciał odbiec w las. Zeskoczyłem z drzewa tuż przed nim, aż przerażony przysiadł na zadzie.
– Ho, ho! Szkapino, spokojnie. Jesteś mi potrzebny – rzuciłem łagodnie, chwytając jednocześnie wodze konia.
Parsknął z gniewem i próbował mnie ugryźć, ale uspokoił się, gdy mocno szarpnąłem za wodze.
Podszedłem do mojego prześladowcy i kopnąłem go w bok, nie żałując sobie. Cios obrócił go na plecy.
– Tak, to bez wątpienia ty, sukinsynu – rzuciłem na powitanie.
Zobaczyłem w jego oczach, że on mnie nie rozpoznał. Nie pamiętał. Dlaczego miałby? Pewnie zabił więcej ludzi niż ja spotkałem na swojej drodze przez całe życie.
Znienawidziłem go za to zapomnienie jeszcze bardziej, chociaż sądziłem, że to już niemożliwe. On odebrał mi wszystko i nie raczył nawet zachować tego w pamięci.
Szybko stracił przytomność. Jego kobieta leżała już bezwładnie.
Zapakowanie ich obojgu na konia nie było łatwe. Północne ścierwo sporo ważyło, ale jakoś dałem radę. Kiedy odchodziłem, Nieśmiertelny z przestrzelonym karkiem poruszył się i zacharczał. Dobiłem go, mieczem głęboko rozpruwając bok szyi, by wykrwawił się jak wieprz.
Nie byłem taki jak oni. Nie jestem taki jak oni.
Wiedziałem, dokąd zabiorę moje dwie ofiary. Biegnąc, by przeciąć im drogę, minąłem odpowiednie miejsce.
Tym razem się nie spieszyłem, ciągnąc wodze niepokornego konia, z Devim trelującym beztrosko na ramieniu. Minęło kilka godzin, nim dotarłem do chaty, stojącej na niewielkiej, zachwaszczonej polance.
Z ciekawością obszedłem budynek. Nie był duży. Okna, chociaż brudne, miał całe. Z dachu miejscami sypał się gont. Jedna ściana porosła bluszczem. Może być, oceniłem.
Zamek w drzwiach był wyrwany. Kolejny wspaniały zbieg okoliczności.
Ściągnąłem z konia mojego prześladowcę. Gdy runął na ziemię, jęknął cicho. To był niepokojący objaw. Trucizna przestawała działać. Dość szybko. Zresztą, trudno się dziwić, do najmniejszych ten człowiek nie należał, a dawka nie była duża.
Przerzuciłem sobie kobietę przez ramię i zaniosłem ją do chaty. Gdy właziłem po schodkach, sapnęła ciężko. Drobne opóźnienie, ale nie jest źle, pomyślałem.
Chata miała tylko jedną, obszerną, zakurzoną izbę. Stał w niej nieheblowany stół i kilka niekompletnych krzeseł. Rzuciłem kobietę na podłogę i związałem ją solidnie wygrzebaną z plecaka liną, dla pewności. Devi, znudzony obserwowaniem tego, odbiegł w kąt i zaczął polowanie na wielkiego, czarnego pająka.
Kobieta jęknęła. Kucnąłem przed nią.
– Dzień dobry – rzuciłem. – Ravken Łowca Plugastwa. Masz może jakieś ostatnie życzenie?
Zamrugała. Szarpnęła się niemrawo w więzach. Devi, zwabiony brzmieniem mojego głosu, przybiegł i po plecach wspiął mi się na ramię.
Do kobiety chyba powoli coś docierało. Jej półprzytomne spojrzenie wyostrzyło się i skupiło na mnie.
– Co z nim zrobiłeś? I o co ci w ogóle chodzi? To dla ciebie jakaś perwersyjna przyjemność, z zaskoczenia napadać na obcych ludzi? – Gdyby była w stanie, pewnie wywrzeszczałaby mi te słowa w twarz, tak gniewny był jej ton.
Uśmiechnąłem się z satysfakcją. Proszę państwa, Ravken znów dobrze obstawił kości. Znów wygrał piwo. Nikt, rzucony na ziemię i związany jak szynka, nie zastanawia się nad losami innej osoby, jeżeli nie jest ona dla niego całym światem. Nikt.
– Cieszę się, że pytasz – zapewniłem łagodnie. Później wyprowadziłem ją z błędu: – Perwersyjna przyjemność? Zapewniam, że nie. Obcych ludzi? Cóż, co prawda się nie znamy, ale twoje zachowanie upewnia mnie w twierdzeniu, że postąpiłem słusznie, wybierając do tej roli akurat ciebie. Obserwowałem was już, gdy podróżowaliście w drugą stronę i tak mi się właśnie zdawało, że nie będzie to zły pomysł. A twojego towarzysza znam i to bardzo dobrze. Zawdzięczam mu tę szramę, która, jak pewnie widzisz, nie dodaje mi urody. Ach, no tak, i jeszcze jedno, taki drobny szczegół... – Mój głos opadł do niskiego, gniewnego warkotu: – Spalił mi żywcem żonę i syna. – Pogłaskałem Deviego po głowie. – Nie wiem, czy twoja śmierć obejdzie go chociaż trochę... ale spróbować nie zaszkodzi. Doradzam ci krzyczeć. Inaczej może nie wiedzieć, że tutaj jesteś.
Wyprostowałem się i skłoniłem kpiąco. Później zabrałem plecak i wyszedłem przed chatę, nie oglądając się już zbiegłem ze schodków. Odwróciłem się przodem do budynku i cofnąłem kilka kroków w tył.
Nie jestem magiem, tylko łowcą. Ale wierzę w sprawiedliwość i byłem pewien, że jej dzień w końcu nadejdzie. Na wszelki wypadek nauczyłem się więc jednego wspaniałego zaklęcia. I teraz wymamrotałem pod nosem przepełnione magiczną mocą słowo.
Chata stanęła w ogniu, zapłonęła nagle jak sucha podpałka. Uśmiechnąłem się, gdy powietrze wypełnił dym i swąd palonego drewna. Ten płomień był piękny, jak dżiny z dawnych legend.
Spojrzałem na Nieśmiertelnego, na mojego prześladowcę, na tego parszywego mordercę z poharataną gębą. Dźwigał się niemrawo na czworaki, wciąż półprzytomny, żałosny i bezbronny. Uniósł głowę, patrząc na płonący dom bez zrozumienia.
Chwyciłem wodze konia i pociągnąłem go za sobą, ruszając w głąb lasu.
Uszedłem może dziesięć kroków, gdy usłyszałem przenikliwy, kobiecy wrzask. Obejrzałem się. Nieśmiertelny stał już na nogach, ciemna sylwetka na tle płomieni, i patrzył na stojącą w ogniu chatę.
Tak właśnie jest, gdy umiera wszystko, co kochasz, pomyślałem, już bez mściwości. W moim sercu obudził się tępy ból.
Poszedłem dalej, prosto przed siebie, i nie oglądałem się już więcej.
Zobacz także:
Wywiad z Ariedale
Warsztaty literackie: Savoir-vivre
Robi się coraz brutalniej. Podoba mi sie. Tylko nie oprzesadź.
OdpowiedzUsuń