455: Leśne Opowieści 21: Przybysz, część I
Nowy rok, nowa opowieść. Czego może w Nocnym Lesie szukać przybysz z dalekiego południa? To się dopiero okaże...
Część II >< Część III >< Część IV >< Część V >< Część VI >< Część VII >< Część VIII><Część IX
Część II >< Część III >< Część IV >< Część V >< Część VI >< Część VII >< Część VIII><Część IX
Kiedy statek przybił do brzegu, stałem na dziobie z moim
skromnym tobołkiem na ramieniu i wpatrywałem się w Nocny Las.
Oczywiście, słyszałem opowieści o tej krainie – ogromnym
gąszczu rozciągającym się na niemal całym kontynencie,
zamieszkanym przez smoki, ich zwariowanych hodowców i bogowie jedni
wiedzą, co jeszcze. Tam, skąd pochodzę, jest takie powiedzenie:
„Zabłąkana dusza znajdzie w Nocnym Lesie tyle nowych okropieństw,
że zbłądzi jeszcze bardziej”. A uwierzcie, pochodzę z daleka. Z
paskudnego, ponurego kraju, gdzie nie ma nic, poza szarym piaskiem i
zagrzebanymi w nim kośćmi. W porównaniu z nim, wasza Milcząca
Pustynia przypomina dziecięcą piaskownicę.
Tamtego poranka widziałem Las po raz pierwszy. Wyrastał na
płaskiej równinie, za portową mieściną, do której przybyliśmy.
I ciągnął się aż po horyzont. Zbita masa ciemnych, ogromnych
drzew.
Z tego, co dotąd wam opowiedziałem, możecie wywnioskować, że
jestem miłośnikiem przyrody, druidem czy kimś takim. Nic bardziej
mylnego, przyjaciele. Na co komu przydałby się druid wśród
szarego piachu?
Uwaga, żart: Na przekąskę. Ha, ha. Ludzie nigdy nie są pewni,
czy powinni chichotać, gdy dochodzę do tego momentu mojej historii.
Ale my naprawdę mamy ludożerców, tam u siebie. W zasadzie każdy
jest potencjalnym ludożercą. Bo kiedy zapasy się kończą, a
człowiek zbłądzi wśród piasków, bez perspektyw na upolowanie
zwierzyny, to taki niewinny druid wydaje się niezwykle smakowity.
Tak czy inaczej, druidem nie jestem. Nazywam się Ravken. Ravken
Łowca Plugastwa.
Tak, tak. W moim kraju jest trochę plugastwa, które może
ścigać taki łowca. Demony, które wysuszają i tak nieliczne oazy.
Wredne mamuny, kradnące niemowlęta, a w zamian podkładające
wrzeszczące mandragory lub swoje ohydne potomstwo. Albo, niech je po
tysiąckroć szlag, gadające, łyse szczury, które wyżerają
śpiącym mężczyznom... no, sami wiecie co. Wiecie, jak to jest,
obudzić się pewnego dnia i odkryć...? Nie? Ja też nie wiem. Tak,
znowu żart, daliście się złapać.
Zanim marynarze opuścili trap, ja naoglądałem się już
wystarczająco wiele drzew drzew. Zszedłem ze statku, na pożegnanie
wcisnąwszy w garść kapitana kilka monet z czerwonego złota, które
mu obiecałem w zamian za dyskrecję. Bo, rozumiecie, statki
przybijające do Smoczego Portu, mieściny u stóp Nocnego Lasu, są
dość dokładnie sprawdzane. A mój tak zwany „cel podróży”
nie był do końca legalny.
Pierwsze, co zrobiłem po zejściu na ląd, to udałem się do
miejscowej karczmy. Nie bardzo wiedziałem, która z licznych
miejskich spelun jest godna polecenia. Wybrałem tę z wymalowanym na
szyldzie, zielonym smokiem.
Pogoda była ładna, słońce przygrzewało, więc usiadłem na
ławie przy stoliku wystawionym na zewnątrz. Wkrótce pojawiła się
służebna dziewka w długiej spódnicy i białej koszuli,
sznurowanej na piersiach.
– Macie tutaj piwo? – spytałem.
Dziewka popatrzyła na mnie z ciekawością. Trudno się dziwić.
Tutejszego języka nauczył mnie stary niewolnik, kiedyś podróżnik
i badacz, którego mój ojciec wziął w jasyr, ale mimo to mam
bardzo silny akcent. I czarną skórę. I popielate włosy, które
zupełnie do niej nie pasują. Oraz paskudną bliznę, przecinającą
twarz od lewej skroni do brody. Zawdzięczam ją pewnemu człowiekowi
z dalekiej północy. Może kiedyś opowiem wam również tę
historię.
– Mamy, panie – powiedziała dziewka.
– Jedno, proszę. I jakiś pokój. Niezbyt drogi, ale nie
zapluskwioną norę.
– Tak, panie.
Dziewka odeszła. Po kilku minutach oczekiwania dostałem moje
piwo, pięknie spienione nad brzegiem szklanego kufla. Z ciekawością
obejrzałem naczynie. Tam, skąd pochodzę, szkło to rzadkość, a
tutaj prawie wszędzie można się z niego napić.
Obok mnie grupka mężczyzn grała w karty, racząc się jakimś
podejrzanym, zielonym napojem. Upiłem łyk swojego piwa. Okazało
się przyjemnie chłodne. Zastanawiałem się, czy ci karciarze są
hodowcami. Ogarnęło mnie błogie rozleniwienie. Przepiłem do
smoka, zerkającego na mnie z szyldu.
– Już wkrótce, gadzinko – obiecałem solennie.
Bo widzicie, dawałem sobie radę z wszelkimi demonami, potworami
i zjawami. Za wyjątkiem smoków. Ze smokiem nigdy nie walczyłem i
przebyłem naprawdę długą drogę, by jakiegoś upolować.
Nie zamierzałem wracać z pustymi rękami.
Zobacz także:
Cerro, a niech cię! Kolejne opowiadanie zakończone w sposób idealny do rozpalenia ciekawości czytelnika. Na następną część czekam z niecierpliwością.
OdpowiedzUsuńA niech mnie! Rzadko kto porusza temat łowców smoków. A styl opowieści jest świetny. Ciekawa jestem co będzie dalej.
OdpowiedzUsuńNa takie opinie mogę odpowiedzieć tylko niskim ukłonem i zapewnieniem, że zrobię co w mojej mocy, by zadowolić czytelników następną częścią Leśnych Opowieści :)
OdpowiedzUsuńC.