623: Leśne Opowieści: Przybysz, część VIII
Następne dni płynęły mi dość leniwie, jeżeli można to tak
ująć. Niektórym może wypoczynek, w czasie
którego zabiło się siedem rakkanów, stado złych futer i rykacza
wyda się dziwny, ale ja... cóż, nie potrafię przestać polować.
Wybijanie plugastwa jest trochę jak choroba, a trochę jak
oddychanie. Jeżeli urodzisz się z żyłką łowcy i raz poczujesz
smak plugawej krwi, już nigdy nie zdołasz zaprzestać walki.
W zasadzie chyba nigdy nie opowiadałem wam, jak i dlaczego
zabiłem swoje pierwsze plugastwo, prawda? Zastanawiam się, czy to
właściwy moment, ale... tak, chyba tak.
Cóż, to był pustynny demon. Być może przyzwany przez szamana
jakiegoś plemienia, czczącego mroczne siły, być może sam
przybyły z Czeluści. Ciężko mi powiedzieć. Po latach polowań i
szukania odpowiedzi wciąż nie jestem pewien, skąd bierze się
plugastwo, a przynajmniej skąd bierze się go na tym świecie aż
tyle. To nie są po prostu groźne zwierzęta jak się niektórym
wydaje. Wyjaśnił mi to kiedyś przyjaciel, zaklinacz dżinów
natury z Plemienia Zielonej Hydry.
– Lampart i hiena też są niebezpieczne, a jednak nikt nie
nazywa ich plugastwem – mówił. – Gdyby zniknęły lamparty albo
hieny, harmonia świata zostałaby zakłócona. Istnienie plugastwa
samo w sobie ją zakłóca, a jego wybicie doprowadzi do jej
przywrócenia, bo jedynym celem istnienia plugastwa jest wyrządzanie
szkód.
Mądre słowa, bez wątpienia, tylko co z tego?
Znów odbiegłem od tematu. Wróćmy do niego. Demon.
Miał cielsko lwa, doszytą do niego, gnijącą głowę kobiety i
wygięty nad grzbietem ogon skorpiona. Pojawił się w oazie zajętej
przez moje plemię, przynosząc zarazę, od której zaczęły padać
wielbłądy. Zapowiedział wprost, że uwolni nas od swojej wstrętnej
obecności tylko, jeżeli otrzyma ofiarę z żywego dziecka.
A ponieważ ojciec wiedział już, że nie nadaję się zupełnie
na wojownika, bo jestem za miękki – co należy rozumieć jako
„nigdy nie rozwaliłem nikomu głowy drewnianym mieczem, a zamiast
zabijać muchy wyganiałem je z namiotu” – i zbyt chuderlawy,
szukał dobrej okazji, by się mnie pozbyć. Rozumiecie, pierworodny
syn, który jest skończoną pierdołą, to w oczach ojca zawsze
kłopot.
Okazja się nadarzyła, zostałem wysłany do legowiska demona z
nożem u pasa, boso, w samych tylko luźnych spodniach. Matka
płakała, ale też nie za bardzo, bo była zbyt zajęta moim
rodzeństwem, po prostu. Odprowadziło mnie trzech wojowników, żebym
nie czmychnął między wydmy.
Pamiętam do dzisiaj, jak demon leżał na szczycie skąpanej
księżycowym blaskiem wydmy i spoglądał na nas, przekrzywiając
ohydną głowę. Wojownicy zostawili mnie przed nim i odeszli.
Czy się bałem?
Z takimi pytaniami to najlepiej wsadź pysk w kufel i już go nie
wyciągaj. Tak, bałem się, chyba oczywiste. Już nie płakałem,
ale wcześniej tego dnia owszem i zdążyłem jeszcze dostać za to
ojcowskim pejczem jak nigdy w życiu. Bałem się, byłem obolały, a
jakaś obrzydliwa kreatura miała mnie pożreć. Moje serce
rozpierała nienawiść do ojca i własnego plemienia oraz gniew, ale
tak czy inaczej, wszystko przyćmiewał paniczny strach zawleczonego
na rzeź zwierzęcia.
Demon spojrzał na mnie martwymi, zapadniętymi w głąb
czaszki oczami. Jakaś mucha chodziła mu po nosie, znikła w lekko
rozwartych ustach. Pomiędzy sinymi wargami błyskały zęby, białe
i nieludzko ostre.
– Chyba zacznę zjadać cię od stóp – powiedział demon
świszczącym, zgrzytliwym głosem. Wstał na łapy. – Księżyc
chce usłyszeć jak śpiewasz.
Skoczył na mnie. Osłoniłem się ramionami. Do dzisiaj mam na
nich blade szramy w miejscu, gdzie skórę rozerwały pazury bestii.
Zwaliła mnie na piasek i obróciła się, depcząc po mojdj twarzy
tylną łapą. Naprawdę chciała zeżreć mnie od stóp.
Nie wiem, po co dali mi nóż, wyprowadzając spomiędzy namiotów.
Może to kwestia tradycji. Umarły mężczyzna bez broni... no, nie
wypada. Coś jak skromny pogrzeb, dać nóż rzeźnemu kozłowi.
Teraz go dobyłem i rozprułem podbrzusze demona, gdy zaciskał
już zęby na mojej bosej stopie. To był odruch. Zupełnie jakbym do tego
się urodził.
Demon ryknął, ale raczej z zaskoczenia niż bólu, i skoczył w
górę jak... jak domowy kot, kiedy go wepchniesz do kałuży. Zdaję
sobie sprawę, że to porównanie nie ma w sobie nic wzniosłego, ale
tak właśnie to wyglądało. Tyle, że demon ciągnął za sobą
strugi krwi i wylewających się z niego wnętrzności.
Nie zdążyłem wstać, kiedy znów przywalił mnie jego ciężar.
Zniżył nade mną trupią twarz. Z boku nosa, przeciskając się
przez pory skóry, wyłaziła mu biała, cieniutka larwa.
– Nie doceniłem cię – powiedział.
Nie docenił. Zamiast zamrzeć z przerażenia, wbiłem mu nóż w
szyję. Zaśmiał się chrapliwie i gwałtownie naparł na ostrze,
jego szczęki rozwarły się szeroko, przez ciało przebiegło
drżenie. Chciał odgryźć mi twarz, zedrzeć ją jak maskę, byłem
tego pewien.
Obróciłem nóż w dłoni, ustawiając go bokiem. Demon naparł
jeszcze potężniej, a ja zablokowałem łokieć, chociaż kość mi
o mało nie pękła. Ostrze z mlaśnięciem zagłębiło się w jego
szyję. Zawarczał, odepchnął się lekko od mojej piersi,
wyduszając mi z płuc powietrze. O mało nie zgiąłem ręki, gdy
naparł znowu, a ostrze noża dotarło do kości. Zacząłem się
drzeć, bo moje wątłe, dziecięce mięśnie rozsadzał ból. W
końcu usłyszałem chrobot. Mój krzyk załamał się, gdy przywalił
mnie ogromny ciężar demona. Plasnął twarzą w moją twarz,
później głowa odtoczyła się na bok, a ja... ja byłem wolny.
Wyczołgałem się spod cielska demona i zawróciłem do wioski,
krwawiąc. Powitało mnie zdumienie, nie radość. Opatrzono moje
ramię. Od tamtej pory miałem spokój. Nie byłem już dzieckiem,
które nie potrafi tego, co powinno; w oczach rówieśników w ogóle
nie byłem już jednym z nich. Stałem się kimś... czymś... obcym,
co przeżyło przypadkiem.
To nie był przypadek tylko przeznaczenie. Ale inni nie muszą
tego widzieć. W końcu to moje życie, nie ich.
Wspominałem to pierwsze plugastwo dwa tygodnie po opuszczeniu
miasta, siedząc na grubym konarze starego buku, ukryty wśród
liści. Nie dlatego, że lubię rozpamiętywać stare krzywdy.
Nienawidziłem mojego plemienia i mojej rodziny, bo mnie zdradziła.
Wróciłem, bo mogłem wybrać między tym a samotną śmiercią na
pustyni. Ale moja nienawiść szybko stała się obojętnością, a
teraz nie miałbym już nawet kogo nienawidzić. Moje plemię
wyrżnęli Nieśmiertelni. To by mnie nie zabolało.
Kłopot w tym, że zabili też jedyne dwie istoty, które naprawdę
tam kochałem. Które kochałem kiedykolwiek.
To była bardzo ciemna noc. Devi czaił się na jakiegoś ptaka,
który uwił sobie gniazdo wśród chaszczy. Ostatnio smok znacząco
się usamodzielnił. Sięgał mi już do kolana i noszenie go na
ramieniu stało się kłopotliwe, więc nawet mnie to cieszyło.
Polował już sam na całkiem duże zwierzęta, na wypadek
niepowodzenia zaś zawsze mieliśmy mój łuk i celne oko.
Nie mogłem spać, dlatego moje myśli błądziły wokół
pustynnego demona. To wspomnienie było złe, ale lepsze od tego, co
widziałem, gdy zamykałem oczy. Od płomieni. Od bladych, zimnych
oczu. Od krzyku, który był wszystkim. Zemsta nie mogła odpędzić
koszmarów, a ja wiedziałem po latach ich śnienia, że walka z nimi
nie ma sensu. Wolałem siedzieć na gałęzi i rozmyślać, a rano
wycieńczony ruszyć w drogę, niż co chwilę zapadać w drzemkę, z
której obudzę się oblany potem, z sercem walącym wściekle o
żebra.
– Ravken, patrz!
Nacechowany strachem przekaz
Deviego wyrwał mnie z zamyślenia. Spojrzałem w dół i
zmartwiałem.
Maluch stał nieruchomo pośrodku
wąskiej, leśnej dróżki. W zębach ściskał ptaka, niewiele
mniejszego od siebie, zaraz jednak wypuścił go, rozłożył lekko
skrzydła i zasyczał.
Naprzeciwko niego zatrzymał się duch.
Rudowłosy duch kobiety, którą spaliłem własnym zaklęciem,
materialny jak żywa istota. Obok znieruchomiał morderca mojej
rodziny, jego blade oczy patrzyły wprost na Deviego.
Kobieta dobyła wschodniego
miecza, pięknej broni o ostrzu lśniącym w mroku nocy jak
diamentowy pył.
– Ravkenie Łowco Plugastwa –
wycedziła, w jej głosie pobrzmiewała furia, zimna i spokojna. –
Wyłaź z ukrycia.
Żyła. Dotarło to do mnie, gdy
przemówiła i opuścił mnie zabobonny strach. Cicho podniosłem się
na gałęzi, przeszedłem wzdłuż niej i przemknąłem na konar
sąsiedniego drzewa, by znaleźć się nad przeciwnikami. Pamiętam,
że pomyślałem: Już lecę.
To dziwne. Miałem wyrzuty
sumienia przez czyn, który popełniłem. Ale ani sekundę nie wątpiłem w
to, że tak miało być. Ona powinna umrzeć, on cierpieć, ja
żałować, a teraz... teraz wszystko straciło sens. Harmonia
naruszona. Nadszedł czas, by to naprawić.
Skoczyłem, ale ten bladooki
sukinsyn był sprytny. Wypatrywał mnie na drzewach i wypatrzył w
porę. Mój dobyty w locie miecz sieknął powietrze, bo drań rzucił się
na rudą i oboje wylądowali w paprociach.
Co dało mi dobrą okazję do
ataku, ale tym razem wymierzyłem w tego, kto naprawdę zasługiwał
na śmierć.
Nieśmietelny ledwo wstał, już
odskoczył w tył i przy okazji dobył miecza. Devi dopadł jego
nogi, wbijając kły i pazury w łydkę. Nieśmiertelny strącił go
jednym niedbałym kopniakiem, posyłając smoka w powietrze, tak że
walnął w pień jednego z drzew i zaskrzeczał żałośnie. Poczułem
jego ból, jakby to mnie potłuczono cały bok, ale uderzyłem
ponownie. W ostatniej chwili Nieśmiertelny odbił moje ostrze, gdy
już zacząłem liczyć, że pozbawię go połowy głowy.
Dziewięć lat. Tyle czasu minęło od dnia, w którym zostawił mi na twarzy szramę. Przez dziewięć
lat on codziennie walczył z ludźmi, a ja – z potworami. I dlatego
dziś byłem lepszy.
Nieśmiertelny zaatakował, ale
usunąłem się mu spod ostrza jednym zwinnym krokiem.
– Powinniście zdechnąć,
oboje – warknąłem, gotując się do kolejnego ataku.
Cóż, przyznaję. Popełniłem
błąd. Dałem się podejść. Ale w mojej kulturze kobiety
gotują, a nie wtrącają się w pojedynki między dwójką mężczyzn,
zachodząc jednego od tyłu i podcinając mu ni stąd, ni zowąd
nogi. Toteż cokolwiek zdziwiła mnie sytuacja, w której
nagle runąłem na ziemię, sporo nabierając jej w niedomknięte
usta, przygnieciony kolanami do gruntu. Poczułem na karku zimne
ostrze noża.
– Obawiam się, że mamy
przewagę – syknęła ta przeklęta, najwyraźniej niezniszczalna,
ruda suka. – I lepiej przekaż smokowi, żeby zachował spokój. Bo
inaczej zginiecie oboje.
W pierwszej kolejności wyplułem
ziemię, a potem zaśmiałem się gorzko. Koniec całej tej farsy
miał w sobie jakiś ponury humor.
– Spokój, Devi –
przekazałem, bo smok już zbliżał się ku nam, nieco otumaniony.
– Nie ma mowy –
odpowiedział, rozkładając skrzydła i warcząc, jednocześnie
kiwając groźnie łbem.
– Spokój!
Spojrzał na mnie i zawahał się
wyraźnie. Warkot ucichł w jego gardle, powoli złożył błony.
– To się źle skończy, Ravkenie.
– Żyję dość długo, by zdawać sobie z tego sprawę,
mały, ale niech chociaż jeden z nas wyjdzie z tego żywy.
Chyba przyznał mi rację, bo nie
odpowiedział.
Cała sprawa już się nieco
przeciągała, a jeszcze bardziej niż być trupem nie miałem ochoty
wiecznie leżeć z twarzą w ziemi i czyimś kolanem gniotącym mi
boleśnie kręgosłup.
– Zabij mnie, suko. –
Zebrałem w sobie całą uprzejmość i dobrą wolę, ale i tak
warknąłem głucho jak pies. Aż boję się, jakbym zabrzmiał,
gdybym chciał być niemiły. – Śmiało. Tylko najpierw mi powiedz
jak, do cholery, wylazłaś z tamtego domu.
Tak, wiem. Jestem beznadziejny.
Ale naprawdę mnie to nurtowało.
Chyba uderzyłem w dobrą strunę.
Ravken-farciarz. Ruda wyraźnie straciła pewność siebie, nóż
poruszył się lekko, gdy poprawiła na nim chwyt.
– On mnie wyciągnął –
rzuciła. Cóż, to mnie zaskoczyło. Podobnie jak miękki ton,
którym wypowiedziała te słowa. – I nie, do cholery – dodała
twardo. – Zbyt dobrze znam twój ból. Mógłbyś to zabrać? –
To ostatnie nie było do mnie.
– Nic nie wiesz o moim bólu. –
Chciałem to zimno wycedzić, ale wyszło mi... drżąco i ochryple,
tak mniej więcej.
Nieśmiertelny podszedł,
nadepnął mi na dłoń, żebym rozwarł palce i zabrał mój miecz.
Powiedział coś w swoim chrapliwym języku, a ja poczułem dreszcz
niepokoju. Nie strachu, ale... no. To dziwne, kiedy głosem drżącym
z wściekłości mówi o tobie ktoś dość szalony, by wbiec do
płonącego domu.
Ruda go zignorowała. Ja
wkurzyłem ją bardziej.
– Ach tak? – spytała. –
Mówisz, że twoja żona i syn spłonęli, tak? A wiesz ty cokolwiek
o Pożeraczach Dusz? – Cóż, nie wiedziałem, ale mi wyjaśniła,
nie czekając, aż odpowiem: – Te paskudne bestie czynią ze swoich
ofiar istoty martwe za życia. I właśnie taka bestia pozbawiła
mnie rodziny, kiedy miałam cholerne dwanaście lat. Znalazł się
taki, co się mną zajął... ale i on, i mój przyrodni brat, a jego
syn, zginęli podczas cholernej wojny. A zaraz po nich wymordowano
wszystkich, których nazywałam przyjaciółmi. Ciągle uważasz, że
nic o tym nie wiem? Że nie wiem, jak to jest tracić bliskich ludzi,
jednego za drugim?
Mieliła językiem bardzo szybko.
Co więcej, coraz szybciej. Gdy skończyła, oddychała ciężko i
wcale się nie dziwię. Lubię gadać, ale w takim tempie chyba nie
dałbym rady.
Gdy odsapnęła, spojrzała na
Nieśmiertelnego i rzuciła kilka ostrych, twardych słów w języku
Północy. Twarz mężczyzny nie zdradzała zachwytu, delikatnie
mówiąc. Po chwili zrozumiałem, dlaczego.
Ruda cofnęła nóż i wstała.
– To cholerna głupota z mojej
strony – warknęła do mnie – ale ci wybaczam.
Przez chwilę do mnie nie
dotarło. Pozbierałem się na czworaki i dopiero wtedy zrozumiałem.
Ta szalona kobieta właśnie
wybaczyła mi coś, za co ja chciałem się zemścić przez ostatnie
dziewięć lat. Każdego dnia tak samo mocno.
Popatrzyłem na nią. I nie wiem,
chyba chciałem jej pomóc zrozumieć, że robi coś zupełnie
irracjonalnego, bo burknąłem:
– Na co mi twoje wybaczenie?
Nic mnie nie obchodził twój los. – Wstałem i gwizdnąłem. Devi
natychmiast znalazł się przy mnie. – Za co przepraszam –
dodałem po krótkim wahaniu, gdy ruda nie przejawiła ochoty
odzyskania rozsądku i poderżnięcia mi gardła. – A teraz bądź
tak dobra i każ swojemu rzeźnikowi zwrócić mi broń – dodałem,
nawet w połowie nie tak miło.
– Przeprosiny przyjęte –
odrzekła ruda, patrząc na mnie nieufnie zmrużonymi oczami. – A
jednak wciąż za bardzo się martwię, że dostanę w plecy. Ja albo
mój mąż.
Mąż. Obstawiłem kości
trafniej niż sądziłem.
– W tym drugim przypadku
całkiem słusznie – odrzekłem szczerze.
Trzęsący się dotąd z
bezsilnej złości Nieśmiertelny zawarczał nisko i postąpił krok
naprzód. Pochyliłem głowę, zaciskając pięści. Devi zawarczał,
w jego żółtych ślepiach błysnęło ostrzeżenie, wagi odgięły
się, odsłaniając szpilki zębów.
– Uspokójcie się, oboje –
powiedziała ruda ostro.
Nieśmiertelny w końcu nie
wytrzymał.
– Chciał cię spalić żywcem!
– warknął, nawet nie w swoim języku.
– Chciałem, żebyś
pewnego dnia zdechł ze świadomością, że nie tylko ty potrafisz
odbierać ludziom wszystko, co mają – sprostowałem i nawet nie
dotarło do mnie, jakie to dziwne, że toczę jakby nic pogawędkę
akurat z tym człowiekiem.
– Trzeba było wbiec w
płomienie – odrzekł zimno.
W porządku. Ugodził celnie.
Zadygotałem na całym ciele i
splunąłem gniewnie, przy okazji pozbywając się spomiędzy zębów
resztek ziemi.
– To zostawcie sobie ten
cholerny miecz – wydusiłem.
Cofnąłem się dwa kroki, a
potem odwróciłem i ruszyłem w las. Devi skoczył za mną.
Zagłębiliśmy się między drzewa. Szedłem szybko, gałązki
chlastały mnie po twarzy. Dopiero po jakimś kwadransie stanąłem i
zgiąłem się w pół.
Zadygotałem. Zdałem sobie
sprawę, że przez cały czas bałem się śmierci. Czasem tak mam.
Strach uderza we mnie dopiero, gdy dawno nie jest już potrzebny. I
na szczęście szybko znika. Tak było i tym razem. Co innego mnie
gryzło.
– Miał rację – powiedziałem
w przestrzeń, prostując się.
Chwila ciszy. Najdłuższa w moim
życiu.
– Nie.
– Devi... nie pocieszaj mnie. Nie teraz. Miał rację.
– Nie. Ty dałeś mu szansę. On tobie nie.
Oparłem się o jakiś pień i
osunąłem na ziemię. Devi podszedł i wpakował mi się na kolana.
– Myślę, że kłamiesz, żeby mnie pocieszyć
– oznajmiłem. – Ale i tak dziękuję.
Smok spojrzał na mnie z cieniem
rozbawienia.
– Masz naprawdę bardzo rozbuchane ego, jeśli sądzisz, że
interesują mnie takie drobiazgi jak twoje wewnętrzne rozterki
– stwierdził wzgardliwie.
Nie
zabolało.
Świetne, wzruszyłam się.
OdpowiedzUsuń*prycha*
OdpowiedzUsuńWzruszająca będzie dopiero część dziesiąta! :>