Leśne Opowieści: Przybysz, cz. VII
Przystań była niczym wobec niego. To stolica Nocnego Lasu, bujna i barwna, zachwycała różnorodnością i bogactwem. Ogromne domy tutejszej arystokracji. Skromne, porządne lokale dorobkiewiczów, głównie kupców i urzędników. Zwyczajne do bólu, kryte gontem lub strzechą domostwa mieszczan i uchodźców. Śmierdzące, ale kipiące życiem niczym zżerany przez robactwo trup dzielnice nędzy.
Szedłem brukowanymi ulicami, z trudem powstrzymując się przed rozwieraniem ust na pełną szerokość, w swoich luźnych, szaroburych łachach koczownika i na przemian czułem się jak gbur i jak egzotyczna atrakcja. Podziwiałem mozaiki i płaskorzeźby zdobiące ściany budynków. Wsłuchiwałem się w brzęczenie tłumu, który napierał na mnie zewsząd. Wciągałem w nozdrza mieszaninę rozmaitych woni. Devi kołysał się niespokojnie na moim ramieniu.
Na mój widok kilka mieszczek w barwnych sukniach zaczęło szeptać i chichotać, osłaniając usta dłońmi. Ledwo uniknąłem wylania na głowę wiadra nieczystości, którymi ktoś chlusnął do rynsztoka. Jakaś wspaniała, ociekająca bogactwem kareta zatrzymała się, zza uniesionej firanki wyjrzała do połowy ukryta za wachlarzem, upudrowana twarz, ozdobiona czupryną ciemnorudych pukli. Spojrzałem spokojnie w tamtym kierunku, bez zbędnego skrępowania, a powóz odjechał pospiesznie.
Wchodząc w biedniejsze dzielnice, minąłem zamtuz o całej ścianie pomalowanej na spłowiałą czerwień. Przeszedłem bagnistą uliczką. Zapach błota sugerował, że w większej części składa się ono z odchodów. Obkleiło mi buty i dziękowałem w duchu, że były szczelne. Pierwotnie dlatego, by nie dostawały się do nich ziarenka piasku, obcierające nieprzyjemnie stopy. W Nocnym Lesie całkiem nieźle chroniły przed powstającą po jakże częstych deszczach breją.
Przeszedłem między domami, przez kilka ciemnych alejek, zastanawiając się, gdzie ja w ogóle jestem. Musiałem to przyznać, zgubiłem się w mieście. Potrafiłem bezbłędnie odnaleźć się na pustyni, gdzie nie było absolutnie żadnych punktów orientacyjnych, ale przerosła mnie siatka ulic i domów.
Wszedłem już dosyć głęboko w dzielnicę nędzy i kilkakrotnie minąłem żebraków oraz niezbyt czyste ladacznice. Zastanawiałem się, czy wszyscy tutaj mają takie same mordy zabijaków. Wreszcie skręciłem w ciemną, czarną uliczkę, w której cuchnęło obrzydliwie. Pod nogami zachlupotała mi kałuża rozlewająca się z zatkanego rynsztoka.
Devi nawiązał ze mną umysłowe połączenie. Pokazał mi skradającego się za moimi plecami, pryszczatego wyrostka ze strzechą pozlepianych brudem włosów. W jego dłoni błyskał paskudny nóż. Można by nim było poderżnąć krowie gardło.
Odczekałem chwilę, a gdy chłopak pchnął ostrzem na wysokości moich nerek, błyskawicznie odwróciłem się i złapałem go za nadgarstek, zatrzymując cios.
– Niezbyt miłe powitanie imigranta – zauważyłem.
Wyrostek wrzasnął na widok mojej czarnej twarzy jakby zobaczył demona. Nie ukrywam, poczułem się tym nieco urażony.
– Na widok kanibala z mojej ojczyzny zeszczałbyś się ze strachu, a jeśli się mylę, stawiam piwo – stwierdziłem. – Szukam gospody. Takiej, gdzie dają dobrze pić, coś na ząb i nie ma dużo pluskiew. Znasz jakąś?
Aby podkreślić wagę swojej misji, wyciągnąłem z sakiewki okrąglutką monetę z czerwonego złota. W oczach wyrostka błysnęła chciwość.
– Nie jestem pewien... – zaczął chytrze.
– ...czy wolisz złoto od wydania cię w ręce strażników miejskich? – spytałem i wykręciłem mu nadgarstek, by nóż upadł w wodę.
Szarpnął się, a ja rozluźniłem chwyt, żeby mógł się wyrwać.
– Chodźcie, panie – rzucił.
Podążyłem za nim ulicami i wkrótce wyszliśmy z ciemnego zaułka, prosto w blask bijący z okien gospody „Pod Pękniętym Kuflem”.
– Dzięki. I nie panuj mi.
Rzuciłem wyrostkowi złoto, a później pchnąłem drzwi i wszedłem do gospody. Była pełna po brzegi. W kącie grupa żołnierzy raczyła się piwem. Stali bywalcy obsiedli stoliki. Dojrzałem paru szulerów, a gdy postąpiłem do środka, jeden z nich zawołał:
– Ej, przybyszu! Partyjka szóstoklepki?
W sakiewce miałem ostatnią już monetę. Obrzuciłem szulera uważnym spojrzeniem. Młody, jasnowłosy, miał twarz niewiniątka i skromne, ale eleganckie odzienie. Nie wyglądał na zawodowego oszusta, jak każdy zawodowy oszust.
– Chętnie – zapewniłem.
Wiecie, dopisuje mi szczęście i lubię karty. Zawsze powtarzam, że wszystko, czego im potrzeba, to trochę miłości. Po dwóch godzinach zamiast jednej monety, miałem siedem. Widziałem po twarzy szulera, że zaczyna tracić cierpliwość. I wyraźnie nie wierzył, że ktoś zdołał go okpić mimo jego kart pochowanych w rękawach i znaczonej talii.
No dobra, znaczenia przykrywałem palcami, ale te karty w rękawie to mu odpuściłem.
– Dziękuję – rzuciłem, gdy siódma moneta spoczęła po mojej stronie stołu. – Nie będę dłużej kusił szczęścia.
– Rozumiem – zapewnił cierpko szuler.
– Dzban piwa na przypieczętowanie partyjki?
Wyraźnie poprawił mu się humor. Kiwnął głową. Skinąłem na dziewkę.
– Dzban najmocniejszego piwa, jakie macie. I wynajmę na noc najtańszy, przyzwoity pokój. Z kolacją. Dla mnie i małego. – Wskazałem Deviego, który spał zwinięty pod moim krzesłem.
– Smok rośnie zdrowo?
Obejrzałem się na żołnierza, który to powiedział. Ten wstał, wziął swój kufel i przyciągnął sobie krzesło do naszego stolika.
– Nie narzekam – odrzekłem.
– Świat jest mały – stwierdził dziesiętnik Karas. – Szukałeś nas na wybrzeżu?
– Niezbyt uważnie – odrzekłem zgodnie z prawdą.
Żołnierz obserwował mnie. Siorbnął łyk piwa.
– Niewiele byś znalazł. Ledwie przybyliśmy, wycofano nas.
– Najnowsza taktyka króla Jonatana? – spytał cierpko szuler.
Karas uśmiechnął się lekko.
– Nie... tym razem to o dziwo ma sens. Podpisał sojusz z Nieśmiertelnymi.
Zmartwiałem.
– Co? – zdumiałem się.
Ale nie tylko ja. Szuler wybałuszył oczy.
Dziewka przyniosła dzban. Karas nalał sobie, potem nam.
– Ano. Nowina dziwna i świeża jak gorące bułeczki. Okazuje się, Nieśmiertelni nie są naszym największym kłopotem. Przedtem byli związani sojuszem z magami ze Wschodu i najechali nas do spółki z nimi. Związali się sojuszem z nami, mają zdradzić magów. Dowódcy smoczych formacji i ichniejsza królowa już współpracują. Ale otwarcie podejrzewa się, że Jonatan wbije dziwce nóż w plecy, tak jak ona ludziom ze wschodu.
Słuchałem tego, oniemiały. Wreszcie otrząsnąłem się i pociągnąłem łyk piwa. To już nie była moja sprawa. Nie zamierzałem pchać się w tę wojnę.
Szuler za to spytał:
– Są jakieś realne podstawy do tych podejrzeń?
– Jednego z posłów, którzy przynieśli propozycję pokoju, znaleziono martwego. Nie dojechał do celu. Pozostali pewnie jakoś dali radę, skoro do sojuszu jednak doszło.
– Atak na posła to poważna sprawa.
– Tak. I lepiej, żeby zabójca nie chełpił się za bardzo. Chociaż ja tam nie narzekam. Jeden Nieśmiertelny na świecie mniej i zaraz niebo jest bardziej błękitne. – Uniósł kufel. – Za Nocny Las!
Jego ludzie zgodnym ruchem podnieśli swoje naczynia i krzyknęli:
– Za Nocny Las!
– Za Nocny Las – rzucił cicho szuler, przyłączając się do toastu.
– Za Nocny Las. – Uniosłem kufel.
– Wyjedźmy z tego miasta. Nie podoba mi się tutaj – powiedział Devi.
– To wyjątkowo dobry pomysł, nawet jak na ciebie – przyznałem.
– Kuropatwa?
Cerro
No ciekawie sie sprawa rozwija. Nie tak se co prawda wyobrażałam miasta w Lesie Nocy, ale czysto średniowieczna wizja jest ciekawa. Widzę tu jeakieś malutkie podobieństwa do "Wiedźmina".
OdpowiedzUsuń*wzdycha*
OdpowiedzUsuńPodobieństwo do "Wiedźmina" ludzie widzą w prawie wszystkim, co napiszę.
A ja tej sagi nawet nie lubię T_T
Podejrzewam, że to dlatego, że w "Wiedźminie" jest sporo odwzorowań z historii (a przynajmniej ja tak sądzę). A że ty Cerro też jedziesz po historii... *gwiżdże*
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńAle w każdym fantasy są odwzorowania od historii. Ciężko, żeby było inaczej, skoro to definiuje gatunek.
OdpowiedzUsuńZnaczy, no dobra. Akurat tutaj (mam na myśli le świat) są bardzo mocne, prawda.