676: Leśne Opowieści: Przybysz, część IX
Lato powoli ustępowało miejsca jesieni i to, co dotąd było dla mnie chłodem, zmieniało się w największy chłód jaki czułem w życiu. Noce stały się zimne, tak że w czasie noclegów drżałem, skulony pod kocem. Las zaczęły regularnie nawiedzać intensywne deszcze, w czasie których cały wypełniał się szumem liści i pluskiem wody. W takie dni cieszyłem się z baldachimu czerwieniejących mi nad głową liści, przez które z rzadka tylko przedzierały się strumyczki lodowatej wody. A jednocześnie strachem napawała mnie myśl o zimie. Musiałem znaleźć dach nad głową, jeżeli chciałem ją przetrwać, bo nie wyobrażałem sobie jak byłbym w stanie znieść temperatury, w których woda zamarza.
źródło: vanityfair.com |
Nie pamiętam, bym kiedykolwiek przedtem czuł się równie zagubiony jak w te dni. Bałem się ludzi, ludzie bali się mnie. Gdy spotykaliśmy w lesie uchodźców ze zniszczonych wiosek i napadniętych miast, zdarzało się, że ci atakowali mnie i Deviego. A nawet w razie pokojowego nastawienia obu stron, wymienialiśmy co najwyżej kilka zdawkowych nowin.
To jeden z powodów, dla którego tak dobrze zapamiętałem pewne szczególne spotkanie. Drugim są jego następstwa.
Zapadły już ciemności, ale ja wciąż nie wspinałem się na drzewo. Siedziałem z Devim – bardzo już wyrósł i sięgał mi do przepony – przy ognisku, susząc ubrania, które nasiąkły wodą przez ostatnie deszczowe dni. Nad ogniem piekł się też królik, zbyt nędzny, by zaspokoić głód mężczyzny i smoka. Ostatnio nie było łatwo o zwierzynę.
Nagle Devi uniósł głowę, dotąd wspartą na łapach.
– Ktoś nadchodzi – powiedział, nim jeszcze usłyszałem tupot kroków i głosy.
Spojrzałem na ognisko. Jaki sens miało wspinanie się na drzewo, skoro ono nas zdradzało? Chwyciłem garść wilgotnej ziemi, by je zasypać, ale z ciemności dobiegł już męski, ochrypły głos:
– Ej! Kto tam?
– Kto pyta? – odpowiedziałem spokojnie.
– Do jasnej cholery, chcesz zarobić strzałę w ślepie, demonie?
Ja naprawdę nie wiem, dlaczego tak często wyzywają mnie od demonów. Ja rozumiem – demony tłuką się między sobą i ja tłukę demony, ale bez przesady. Ani nie śmierdzę jak one, ani nie jestem taki znowu strasznie brzydki. Znaczy się chyba.
– Nie, oczywiście, że nie chcę – odpowiedziałem. – Nie jestem demonem, nie walczę po żadnej ze stron w tej wojnie, w ogóle nie jestem z tych okolic. Co chyba widać – nadmieniłem z narastającą irytacją.
Po długiej chwili rozległ się szelest rozgarnianego poszycia i w kręgu światła rzucanym przez moje ognisko pojawił się przygarbiony starzec. Jedno oko miał podbite i napuchnięte, tak że właściwie nie było go widać, drugie intensywnie niebieskie, nos garbaty, noszący ślady złamania, a twarz pomarszczoną, sękatą jak pień starej wierzby. Rzadkie, siwe włosy obklejały jego kwadratową czaszkę. Trzymał naciągnięty łuk, grot strzały mierzył we mnie, a chociaż zaczepione na cięciwie palce były powykręcane i pokryte zgrubieniami, ręce starca nie drżały. Za nim wyłonił się mężczyzna o żółtawych, podkrążonych oczach łypiących ponuro spod krzaczastych brwi. Włosy miał szarawe, ale nie siwe. Jego ramienia uczepiła się kobieta ze strzechą krótkich, ciemnych włosów na głowie i spiczastym podbródkiem. Jej oczy i usta były identyczne jak u starca. Jej wełnianej spódnicy uczepiło się dwoje dzieci; włosy miały szarawe, oczy żółte, zupełnie jak ojciec. Komuś może wydawać się dziwne, że to starzec, a nie młodszy mężczyzna dzierżył broń, ale ja widziałem, że temu drugiemu nie jest ona potrzebna.
– Ile jeszcze czasu do pełni ? – spytałem.
– Tydzień? Może parę dni mniej – odrzekł mi Devi.
Cóż, to musiało wystarczyć.
– Opuść tę broń, panie – powiedziałem na głos. – Nie zamierzam się na was rzucić.
– Różni ludzie... podejrzani ludzie... kręcą się w tych okolicach – odrzekł mi starzec.
– Na przykład tacy, którzy napadają na spokojnych wędrowców z łukiem w ręku i wilkołakiem za plecami?
Kobieta wydała z siebie zduszony okrzyk. Za to żółtooki mężczyzna już się nie krępował i warknął na mnie, obnażając wilcze kły. W odpowiedzi Devi pokazał swoje, w jego gardle narastał stłumiony na razie ryk.
– Jesteś zorientowany, panie – powiedział wilkołak zwodniczo łagodnie.
– Taka praca – odrzekłem wprost.
– Czyli jaka?
– Jestem łowcą plugastwa.
– Łowcą plugastwa, mówisz – powiedział wilkołak chłodno, nie spuszczając ze mnie oczu.
– Tak – potaknąłem spokojnie. – Siądźcie, proszę.
Wilkołak lekko klepnął starca w ramię i siadł dokładnie naprzeciwko mnie. Obok niego skuliła się kobieta, przywierając do niego bokiem. Dzieci – siedmiolatek i raptem trzyletnia dziewczynka – wciąż czepiały się jej spódnicy. Starzec opuścił łuk i usiadł przy nich. Chłopiec odnalazł jego rękę i uścisnął mocno.
– Częstujcie się – zachęciłem po chwili mocno krępującej ciszy.
– Ravkenie, to nasza kolacja, MOJA kolacja, jeżeli ty jej nie chcesz – oburzył się Devi.
– Na litość duchów pustyni, Devi, popatrz na te dzieci! Chcesz zostać zjedzony przez dwa małe wilkołaczątka ?
– To czemu ich nie ukatrupisz ?
– A czemu nie morduję magów i zmiennokształtnych? To półludzie, ale zawsze... a poza okresami pełni nie są groźni .
– Nie miałeś takich wyrzutów sumienia, mordując moją matkę .
Powstrzymałem się od ciężkiego westchnięcia, bo nie chciałem, by niespodziewani goście, zajęci teraz zającem, zauważyli naszą wymianę zdań.
– Nie miałem – przyznałem po prostu. – Sądziłem jednak, że już to sobie wyjaśniliśmy.
– Bo wyjaśniliśmy, to jednak znakomity argument w dyskusji – odrzekł Devi, znów kładąc łeb na łapach i zamykając oczy.
Nie rozmawiałem zbyt wiele z ludźmi, z którymi przyszło mi dzielić miejsce postoju. Starzec, kobieta i dzieci wkrótce usnęli na rozmiękłej ziemi. Wilkołak siedział nieruchomo po jednej stronie ogniska, ja po drugiej. Devi nie spał, ale oczy miał zamknięte.
– Dziękuję – powiedział wreszcie wilkołak.
– Nie ma za co – odrzekłem. – Twoja rodzina? – Wskazałem śpiących.
– Wiesz, że tak.
To prawda, wiedziałem. Chciałem jedynie podtrzymać rozmowę.
– Wilkołaki i ludzie rzadko... – powiedziałem i urwałem.
Kiwnął głową.
– Nie masz pojęcia jak długo przyszło nam szukać miejsca, gdzie moglibyśmy zamieszkać w spokoju. To była mała wioska... jej mieszkańcy mimo wszystko nie bardzo mi ufali, jednak przyjęli nas, a to samo w sobie coś już znaczy...
– „Była” – powtórzyłem.
Zacisnął dłonie w pięści.
– Tak. Była – odrzekł z goryczą. – I to nie najeźdźcy zniszczyli to miejsce, ale nasi! Żołnierze króla i ich cholerne potwory...
– Potwory?
Nawet Devi otworzył oczy.
Wilkołak kiwnął głową.
– Potwory – powiedział. – Musieli je hodować gdzieś w tajemnicy... złe futra, rakkany, nawet... nawet Pożeracz Dusz. Zmierzają ku stolicy, w ładnych stadkach, oswojone. Nie wiem, po co tam one. Nie wiem.
Wbiłem spojrzenie w ogień. Pożeracz Dusz. Czy nie o tym stworzeniu mówiła tamta ruda dziewka? Co to była za bestia, budząca tak ogromny strach?
Poczułem nagle, że moje życie odzyskuje cel. Nie błąkałem się bez ładu i składu po lesie, uciekając. Miałem pragnienie, miałem sens, miałem swoje przeznaczenie. Znów było silniejsze od wszystkiego. I odnalazło mnie.
Następnego ranka obudziłem się, gdy pozostali jeszcze spali. Żołądek zwijał mi się z głodu, ale nie zwracałem na to uwagi. Devi już czekał, siedząc na skraju obozowiska. Wstałem. On prowadził, ja szedłem za nim, nogi tonęły mi w rozmiękłej ziemi. Szukaliśmy plugastwa, znowu. Moje serce śpiewało łowiecką pieśń.
Nareszcie! No i widzę, że wilkołaki potraktowane po ludzku. Nawiązujesz do Halloweenowej Armii?
OdpowiedzUsuńHm. Nie.
OdpowiedzUsuńW tej LO w ogóle jest znacznie mniej nawiązań do świata gry, a znacznie więcej wizji autorskiej, niż w poprzedniej.