921: Leśne Opowieści: Martwa panienka i siedmiu podejrzanych, część 3
Niecałe
dwa tygodnie zajęło Yrene rozwiązanie zagadki jabłka. Przez ten
czas jej życie towarzyskie kwitło jak nigdy dotąd. Szkoda, że
typy, z którymi się spotykała, były raczej szemrane.
Pierwszy
był hakkai. Nic zaskakującego. Każdy, kto miał dość pieniędzy,
władzy lub jednego i drugiego, a potrzebował akurat informacji,
zatrudniał hakkaiego. Ludzie ci przybyli do Nocnego Lasu z dalekiego
wschodu. Nikt nie wiedział, ilu ich dokładnie było, ale gdy tymi
terenami władali jeszcze ludzie, tolerowali hakkaich. Korzystali z
ich umiejętności w zdobywaniu informacji.
Nie
istniał żaden rozsądny powód, by elfy miały postępować
inaczej.
Współpraca
Straży Ładu z hakkaimi była oficjalna, zgodnie z zasadą „wszyscy
wiedzą, nikt nie mówi”. Toteż Yrene jak najbardziej dostała
błogosławieństwo nadinspektora oraz mieszek monet z publicznych
pieniędzy.
Hakkaiego,
z którego usług – a przynajmniej pośrednictwa w ich załatwianiu
– korzystała zwykle, zastała na jego zwykłym posterunku. To
znaczy w lichwiarskim zakładzie, który prowadził.
Zakład
był mały, zakurzony i duszny. Pogoda stwierdziła, że już zbyt
długo świeciło słońce i tego dnia padał deszcz, w powietrzu
wisiał chłód, a gdzieś w oddali przetaczały się grzmoty. Hakkai
liczył pieniądze, siedząc za wypolerowanym kontuarem. W Nocnym
Lesie, pełnym imigrantów z różnych stron świata, w ogóle nie
rzucał się w oczy, zwłaszcza że jego rysy nie były czysto
wschodnie. Co prawda oczy miał lekko skośne i ciemne, ale już
włosy rudawe jak jesienne liście, a skórę jasną, usianą
piegami. Gdy Yrene weszła, uniósł oczy i uśmiechnął się w ten
wschodni sposób, uprzejmy i wyrachowany zarazem.
– Pani
Yrene – powiedział, wstając. – Witam.
– Witaj,
Bunta – odpowiedziała. – Mnóstwo czasu się nie widzieliśmy,
co?
– Nie
da się ukryć. Proszę usiąść. Napije się pani czegoś?
Wskazał
jej krzesło dla klientów, a sam wyszedł zza lady i poszedł
odwrócić zawieszkę na drzwiach oraz przekręcić klucz w zamku, by
nikt im nie przeszkadzał. Poruszał się jak skostniały urzędnik,
ale Yrene widziała, że gdyby tylko zechciał, mógłby wspiąć się
na drzewo po gołym pniu, dając popis niezwykłej sprawności. Oni
wszyscy tacy byli, znacznie groźniejsi niż się zdawało na
pierwszy rzut oka. Głupio było ufać hakkaim, a Yrene przywykła
nie ufać nawet tym, którzy teoretycznie na to zasługiwali. I nie
czuła się głupia.
– Dzięki,
obejdzie się – powiedziała. – Ja tylko na chwilę. Mam dla
ciebie zadanie. Wiesz, jakiej natury.
Wszedł
za kontuar i usiadł na własnym krześle.
– Chodzi
o wiedzę – stwierdził, kręcąc młynka kciukami.
– Tak,
dokładnie. – Wiedziała, że nie zniesie, jeśli Bunta uraczy ją
jakąś wschodnią mądrością o ładnym brzmieniu i zawoalowanym
znaczeniu. Dlatego mówiła, bo wiedziała, że lubi to robić w
najmniejszej nawet przerwie w rozmowie: – Sądzę, że trop jest
łatwy do złapania. Stanowi go senna mentolina.
Zmrużył
lekko ciemne oczy.
– Przecenia
pani łatwość tego tropu – ocenił. – Sennej mentoliny jest w
wielu miejscach więcej niż złota. Ciężko tropić nawet złoto,
prawda?
– Nie
chcę, żebyś tropił całą mentolinę tego świata. Chodzi o
specyficzną. Chyba potrafiłbyś znaleźć dla mnie konkretną
monetę?
– Prawdopodobnie
– przyznał z zagadkowym uśmiechem.
– Ta
mentolina jest ukryta w jabłku. Prawdopodobnie w taki sposób
transportowana. Bo szczerze wątpię, czy ktoś chowałby ją tak
starannie, trzymając we własnym domu.
Bunta
przyglądał jej się chwilę.
– Ma
pani ciekawą sprawę, co? – domyślił się.
– Strasznie
ciekawą, niech ją szlag – potaknęła Yrene. – Ile czasu
potrzebujesz?
– Umówmy
się wstępnie na tydzień – powiedział Bunta. – Mogę liczyć
na...?
Mieszek
wylądował na wypolerowanej ladzie. Hakkai zważył go w dłoni,
później złoto zniknęło pod kontuarem. Yrene wstała.
Bunta
był nawet tak miły, że odprowadził ją do drzwi.
*
Tydzień
Buncie wystarczył jak się okazało, wystarczył aż nadto. Yrene
dostała adresy i imiona kilku handlarzy. Wybrała na chybił trafił
i tak oto doszło do drugiego już w ciągu tych dwóch tygodni
spotkania.
Handlarz
mieszkał w jednej z dzielnic średniozamożnych mieszczan. Widocznie
mu się powodziło i nic dziwnego, skoro handlował odurzającymi
środkami, na które panował niemały popyt. Ściany jego domostwa
zostały niedawno wybielone, gont na dachu prawdopodobnie regularnie
oczyszczano z mchu, niewielki trawniczek przed domem wyglądał jakby
codziennie przycinały go nożyce, zapewne najętego ogrodnika.
Yrene
przypomniała sobie swój własny dom. Ostatnio była tam dwa dni
temu i wyrzuciła wtedy zarastający już pleśnią bochenek chleba.
Obie następne noce przespała na krześle w swojej kwaterze, w
siedzibie Straży Ładu. Często tak zasypiała, chociaż nad ranem
zawsze bolał ją kręgosłup. „Za dużo pracujesz”, powiedziałby
jej przyjaciel, gdyby miała jakiegokolwiek.
Przywołała
się do porządku. Niewiele było równie mało odpowiednich chwil do
rozczulania się nad sobą.
Przeszła
przez doskonały trawnik i zapukała w doskonałe drzwi. Otworzył
doskonały człowiek.
Miał
jasne włosy i przystojną, jakby senną twarz. Granatowy szlafrok
leżał na jego szczupłym ciele lepiej niż na niejednym mężczyźnie
najwspanialsze wamsy.
– Niejaki
Varin, syn Trega i Wili? – zapytała Yrene.
– Wygląda,
że to ja – przyznał.
– Chciałam
kupić trochę sennej mentoliny.
Zmierzył
spojrzeniem jej odzienie, od stóp do głów i z powrotem. Westchnął
ciężko, oparł się o framugę.
– Dogadamy
się, inspektorze? – zapytał.
– Dogadamy.
Ale najpierw wejdę.
– Jasne.
Proszę.
Wnętrze
izby było równie doskonałe jak zewnętrze domu. Czysta podłoga,
lśniący blat stołu, wszystkie naczynia w kredensie. Na księżyc i
morze, nie dość, że handlarz, to jeszcze pedant.
– Gdzie
towar? – spytała Yrene.
– W
spiżarni – odpowiedział.
Weszła
do rzeczonej, odsuwając muślinową zasłonę, która wisiała we
framudze zamiast drzwi. Natychmiast zauważyła beczkę z jabłkami.
Sięgnęła po jedno, obejrzała. Dobrze trafiła.
– Komu
je sprzedajesz? – spytała.
– Hm,
wielu ludziom – przyznał Varin.
Usłyszała
szuranie, gdy odsunął sobie krzesło, by usiąść za stołem.
Wróciła do izby, niosąc w ręku jedno jabłko.
– Jest
wśród nich czarnowłosa dziewczyna z siedmioma krasnoludami jako
służącymi? – spytała.
– Panna
Seren. – Skojarzył natychmiast. – Nie, skąd. To by nie miało
najmniejszego sensu.
Yrene
wpatrywała się w niego. Instynktownie wiedziała, co teraz powie. A
jednocześnie jakaś myśl zaczęła formować się w jej umyśle.
Niebieskie kryształy... kopalnie... no bo niby dlaczego nie?
– Panna
Seren dostarczała mi towar – powiedział Varin po pauzie, która
tylko jemu wydawała się efektowna.
Yrene
skinęła głową. Spojrzała na jabłko w swojej ręce.
Martwa
panienka handlowała senną mentoliną. Sądząc po liście od Bunty,
na wcale dużą skalę.
Doprawdy,
czy było coś, co jeszcze mogło Yrene w tej sprawie zaskoczyć?
Cerro |
He he, nie wpadłabym na to.
OdpowiedzUsuń