470: Leśne Opowieści 22: Przybysz, część II
Trochę przynudzam, prawda? Nic nie poradzę. Lubię opowieści, a najlepiej wychodzą mi te o mnie samym. Ale obiecałem wam smoki – i smoki dostaniecie.
Przez trzy dni po zejściu na ląd szwendałem się po mieście. Pewnie z perspektywy przeciętnego mieszkańca Nocnego Lasu nie było w nim nic ciekawego, ale mnie – skromnemu koczownikowi, który w życiu naoglądał się mało atrakcyjnej pustyni – wszystko wydawało się szalenie egzotyczne i fascynujące. Regionalna muzyka, uliczny portrecista, który nie chciał przyjąć ode mnie czerwonego złota, bogaty smak miejscowych potraw, hałaśliwy, barwny targ i fascynujące przedmioty, które na nim sprzedawano... magiczne eliksiry i esencje, rośliny, których zastosowania nie potrafiłem odgadnąć, tajemnicze paczuszki – czego tam nie było!
To się nazywa bogactwo, a nie – piasek, piasek, piasek.
Widziałem nawet smoka. Małego bydlaka o czerwonych łuskach, który wystawił głowę z plecaka jednego z klientów zielarki, handlującej swoimi wyrobami na targu. Zwierzak zwrócił na mnie oczka, które zdawały się być płynnym ogniem i zaskrzeczał jak sęp.
Proszę, był smok. Zadowoleni?
Ha, ha, żart, suchy zresztą jak pustynia. Kto się dał złapać? Przy pierwszej okazji stawia mi piwo.
Szczerze powiedziawszy, najchętniej zwiedzałbym, sączył miejscowe trunki „Pod Zielonym Smokiem” i nic nie robił, jak długo starczyłoby na to wszystko czerwonego złota, jednak jestem – niestety – człowiekiem przywykłym do trzymania się ustalonego planu. A plan był taki, że po trzech dniach aklimatyzacji wyruszę na poszukiwanie smoków. Prawdziwych smoków. Dużych. Nie wypierdków, mieszczących się w plecaku.
Dlatego zakupiłem trochę suchego prowiantu, spakowałem swój skromny dobytek, czyli kilka sztuk ubrań na zmianę, włócznię i krótki, zakrzywiony miecz, po czym wyruszyłem na wyprawę.
Chętnie uraczyłbym was teraz opowieścią o zapierających dech w piersiach przygodach Ravkena Łowcy Plugawca, który z narażeniem życia przetrząsał pełen bestii gąszcz, szukając jeszcze gorszej bestii. Tyle że, no cóż, to byłoby kłamstwo.
Owszem, ogrom Nocnego Lasu mnie przytłaczał. Przywykłem do otwartych przestrzeni i czułem się trochę jak schwytane w pułapkę zwierzę, ale no... bez przesady. Przybrzeżna część gąszczu jest stosunkowo młoda. Żadnego tam zbitego baldachimu z koron drzew nad głową, pni grubych jak pięciu ludzi czy sięgających nad głowę, kolczastych krzaków. Raczej właśnie gra przebijających się przez liście świateł, pełzające pod nogami jeżyny oraz paprocie i spokojna wędrówka wśród pni, pokrytych gdzieniegdzie delikatnym, aksamitnie miękkim mchem. Spałem pod gołym niebem, przykryty kocem i płaszczem, z plecakiem pod głową. Tylko raz obudziły mnie skowyty towarzyszące wilczej nagonce.
Tam, skąd pochodzę, wilków nie ma, ale trochę się o nich nasłuchałem. I uwierzcie mi, nie jestem tchórzem, ale człowiek, który budzi się w środku nocy i słyszy nagle całkiem niedaleko zew krwiożerczego drapieżnika, naprawdę szybko wspina się na drzewo. Nawet jeżeli nigdy w życiu tego nie robił.
Wilki nie zwróciły na mnie uwagi, chociaż przebiegły całkiem blisko. Niewiele zobaczyłem. Tylko ciemny kształt jakiegoś dużego zwierzęcia – chyba sarny – mknącego naprzód ile sił w nogach i kilka ścigających go, rozmazanych cieni. Wilki z opowieści, które słyszałem, były wielkie jak lwy. Te tutaj nie dorównywały rozmiarami nawet dzikim, pustynnym psom, czasem atakującym karawany w moim rodzimym kraju. Uspokojony tym faktem zlazłem z drzewa, jednak na ziemi, pod kocem, rozsądek znów mnie opuścił i nie zmrużyłem już oka.
Wataha nie pojawiła się ponownie.
Ha, jednak była „zapierająca dech w piersiach przygoda”! Czasami sam siebie zaskakuję!
To teraz przejdźmy już do rzeczy.
Na pierwszy ślad smoka trafiłem po pięciu dniach wędrówki, kiedy młody las zaczął powoli zmieniać się w ponury, stary gąszcz. Ujrzałem kilka młodych, zwalonych drzew. Na innych, starszych, powstały potężne otarcia, z których odłaziła kora. Poszycie było wciąż zadeptane, chociaż zaczynało już się odradzać. W miękkiej ziemi widniały ślady potężnych, pazurzastych łap.
Czasem razem z myśliwymi zapuszczałem się w dżunglę, rosnącą na skraju naszego szarego pustkowia. Po przejściu stada słoni zostawał podobny ślad, jak po dorosłym smoku – szeroki pas zniszczeń, który przegapiłby tylko ślepiec.
Oczywiście, ruszyłem tym tropem. Zaraz po tym, jak starannie uwiązałem tobołek na plecach, przypasałem miecz i pewniej chwyciłem włócznię. Ślad nie wydawał się szczególnie świeży, ale bogowie jedni wiedzą, jakie nieszczęścia spadają na nieostrożnych łowców plugastwa.
Po kilku godzinach marszu znalazłem resztkę smoczego posiłku – ogryzione kości jelenia, razem z piękną, kompletną czaszką. Zdziwiło mnie, że szkielet nie był osmalony. W moim kraju dość powszechne jest przekonanie, że smoki własnym ogniem pieką zdobycz przed pożarciem jej.
Cóż, powszechne przekonania nie zawsze są prawdziwe.
Usiadłem na zwalonym pniaku niedaleko resztek jelenia i sam przekąsiłem trochę suszonego mięsa. Później ruszyłem dalej.
Baldachim drzew nad moją głową gęstniał coraz bardziej. Drzewa stały się starsze i potężniejsze, chociaż niektóre smok zdołał mimo to obalić, by utorować sobie przejście. W powietrzu unosiła się charakterystyczna, wilgotna woń pleśni i rozkładu, zapach starych lasów.
Rankiem sprawdziłem stan zapasów. Prawie ich nie ubyło, poza tym w lesie nie brakowało zwierzyny ani jadalnych roślin, ale to nawyk człowieka pustyni, dla którego racjonowanie pokarmu i wody jest jedynym sposobem na przeżycie. Zadowolony z bilansu, ruszyłem w dalszą drogę.
I – fanfary! – jeszcze przed południem znalazłem mojego smoka.
Najpierw go poczułem. Powiew wiatru przyniósł do moich nozdrzy smród spalenizny. Pomyślałem, że może gdzieś w lesie wybuchł pożar i niezdecydowany, zatrzymałem się na środku smoczego szlaku.
Głęboki, basowy pomruk wypełnił powietrze. Umilkł. Po chwili rozległo się ciężkie, donośne chrząknięcie, trochę podobne do dźwięku, jaki wydaje spłoszony guziec.
W tamtej chwili stałem jak sparaliżowany i tylko z przerażeniem wpatrywałem się w zbity gąszcz młodych brzózek, który widziałem kilkanaście kroków przed sobą. Mam dobre ucho, potrafię określić, skąd dochodzi dany odgłos.
Wtedy myślałem tylko jedno: Stamtąd.
A później młode brzózki ugięły się, rozchylając na dwie strony giętkie gałęzie i pnie, które zajęczały, ale nie pękły, gdy spomiędzy nich wydostał się smok.
Wyłonił się z gąszczu niczym demon lasu, nawet trochę podobny do niego – brunatny, porośnięty gęstą, brudną sierścią, z długim pyskiem, muskularną szyją, potężnym cielskiem i długimi łapami.
Żaden demon nie jest jednak tak ogromny, tak przytłaczająco, przerażająco, absolutnie potężny.
Na jedno uderzenie serca odebrało mi mowę. Patrzyłem na smoka oczarowany jego majestatem, porażony promieniującą z niego siłą. O mały włos nie upuściłem włóczni i gdyby bestia plunęła wtedy ogniem, po Ravkenie Łowcy Plugastwa zostałaby kupka popiołów, która z pewnością nie opowiedziałaby wam tak zgrabnie tej całej historii.
Przez trzy dni po zejściu na ląd szwendałem się po mieście. Pewnie z perspektywy przeciętnego mieszkańca Nocnego Lasu nie było w nim nic ciekawego, ale mnie – skromnemu koczownikowi, który w życiu naoglądał się mało atrakcyjnej pustyni – wszystko wydawało się szalenie egzotyczne i fascynujące. Regionalna muzyka, uliczny portrecista, który nie chciał przyjąć ode mnie czerwonego złota, bogaty smak miejscowych potraw, hałaśliwy, barwny targ i fascynujące przedmioty, które na nim sprzedawano... magiczne eliksiry i esencje, rośliny, których zastosowania nie potrafiłem odgadnąć, tajemnicze paczuszki – czego tam nie było!
To się nazywa bogactwo, a nie – piasek, piasek, piasek.
Widziałem nawet smoka. Małego bydlaka o czerwonych łuskach, który wystawił głowę z plecaka jednego z klientów zielarki, handlującej swoimi wyrobami na targu. Zwierzak zwrócił na mnie oczka, które zdawały się być płynnym ogniem i zaskrzeczał jak sęp.
Proszę, był smok. Zadowoleni?
Ha, ha, żart, suchy zresztą jak pustynia. Kto się dał złapać? Przy pierwszej okazji stawia mi piwo.
Szczerze powiedziawszy, najchętniej zwiedzałbym, sączył miejscowe trunki „Pod Zielonym Smokiem” i nic nie robił, jak długo starczyłoby na to wszystko czerwonego złota, jednak jestem – niestety – człowiekiem przywykłym do trzymania się ustalonego planu. A plan był taki, że po trzech dniach aklimatyzacji wyruszę na poszukiwanie smoków. Prawdziwych smoków. Dużych. Nie wypierdków, mieszczących się w plecaku.
Dlatego zakupiłem trochę suchego prowiantu, spakowałem swój skromny dobytek, czyli kilka sztuk ubrań na zmianę, włócznię i krótki, zakrzywiony miecz, po czym wyruszyłem na wyprawę.
Chętnie uraczyłbym was teraz opowieścią o zapierających dech w piersiach przygodach Ravkena Łowcy Plugawca, który z narażeniem życia przetrząsał pełen bestii gąszcz, szukając jeszcze gorszej bestii. Tyle że, no cóż, to byłoby kłamstwo.
Owszem, ogrom Nocnego Lasu mnie przytłaczał. Przywykłem do otwartych przestrzeni i czułem się trochę jak schwytane w pułapkę zwierzę, ale no... bez przesady. Przybrzeżna część gąszczu jest stosunkowo młoda. Żadnego tam zbitego baldachimu z koron drzew nad głową, pni grubych jak pięciu ludzi czy sięgających nad głowę, kolczastych krzaków. Raczej właśnie gra przebijających się przez liście świateł, pełzające pod nogami jeżyny oraz paprocie i spokojna wędrówka wśród pni, pokrytych gdzieniegdzie delikatnym, aksamitnie miękkim mchem. Spałem pod gołym niebem, przykryty kocem i płaszczem, z plecakiem pod głową. Tylko raz obudziły mnie skowyty towarzyszące wilczej nagonce.
Tam, skąd pochodzę, wilków nie ma, ale trochę się o nich nasłuchałem. I uwierzcie mi, nie jestem tchórzem, ale człowiek, który budzi się w środku nocy i słyszy nagle całkiem niedaleko zew krwiożerczego drapieżnika, naprawdę szybko wspina się na drzewo. Nawet jeżeli nigdy w życiu tego nie robił.
Wilki nie zwróciły na mnie uwagi, chociaż przebiegły całkiem blisko. Niewiele zobaczyłem. Tylko ciemny kształt jakiegoś dużego zwierzęcia – chyba sarny – mknącego naprzód ile sił w nogach i kilka ścigających go, rozmazanych cieni. Wilki z opowieści, które słyszałem, były wielkie jak lwy. Te tutaj nie dorównywały rozmiarami nawet dzikim, pustynnym psom, czasem atakującym karawany w moim rodzimym kraju. Uspokojony tym faktem zlazłem z drzewa, jednak na ziemi, pod kocem, rozsądek znów mnie opuścił i nie zmrużyłem już oka.
Wataha nie pojawiła się ponownie.
Ha, jednak była „zapierająca dech w piersiach przygoda”! Czasami sam siebie zaskakuję!
To teraz przejdźmy już do rzeczy.
Na pierwszy ślad smoka trafiłem po pięciu dniach wędrówki, kiedy młody las zaczął powoli zmieniać się w ponury, stary gąszcz. Ujrzałem kilka młodych, zwalonych drzew. Na innych, starszych, powstały potężne otarcia, z których odłaziła kora. Poszycie było wciąż zadeptane, chociaż zaczynało już się odradzać. W miękkiej ziemi widniały ślady potężnych, pazurzastych łap.
Czasem razem z myśliwymi zapuszczałem się w dżunglę, rosnącą na skraju naszego szarego pustkowia. Po przejściu stada słoni zostawał podobny ślad, jak po dorosłym smoku – szeroki pas zniszczeń, który przegapiłby tylko ślepiec.
Oczywiście, ruszyłem tym tropem. Zaraz po tym, jak starannie uwiązałem tobołek na plecach, przypasałem miecz i pewniej chwyciłem włócznię. Ślad nie wydawał się szczególnie świeży, ale bogowie jedni wiedzą, jakie nieszczęścia spadają na nieostrożnych łowców plugastwa.
Po kilku godzinach marszu znalazłem resztkę smoczego posiłku – ogryzione kości jelenia, razem z piękną, kompletną czaszką. Zdziwiło mnie, że szkielet nie był osmalony. W moim kraju dość powszechne jest przekonanie, że smoki własnym ogniem pieką zdobycz przed pożarciem jej.
Cóż, powszechne przekonania nie zawsze są prawdziwe.
Usiadłem na zwalonym pniaku niedaleko resztek jelenia i sam przekąsiłem trochę suszonego mięsa. Później ruszyłem dalej.
Baldachim drzew nad moją głową gęstniał coraz bardziej. Drzewa stały się starsze i potężniejsze, chociaż niektóre smok zdołał mimo to obalić, by utorować sobie przejście. W powietrzu unosiła się charakterystyczna, wilgotna woń pleśni i rozkładu, zapach starych lasów.
Noc spędziłem na drzewie, przywiązawszy się kocem do grubego konaru. Nie zamierzałem ryzykować, że smok znajdzie mnie śpiącego pośrodku swojej ulubionej ścieżki.
Rankiem sprawdziłem stan zapasów. Prawie ich nie ubyło, poza tym w lesie nie brakowało zwierzyny ani jadalnych roślin, ale to nawyk człowieka pustyni, dla którego racjonowanie pokarmu i wody jest jedynym sposobem na przeżycie. Zadowolony z bilansu, ruszyłem w dalszą drogę.
I – fanfary! – jeszcze przed południem znalazłem mojego smoka.
Najpierw go poczułem. Powiew wiatru przyniósł do moich nozdrzy smród spalenizny. Pomyślałem, że może gdzieś w lesie wybuchł pożar i niezdecydowany, zatrzymałem się na środku smoczego szlaku.
Głęboki, basowy pomruk wypełnił powietrze. Umilkł. Po chwili rozległo się ciężkie, donośne chrząknięcie, trochę podobne do dźwięku, jaki wydaje spłoszony guziec.
W tamtej chwili stałem jak sparaliżowany i tylko z przerażeniem wpatrywałem się w zbity gąszcz młodych brzózek, który widziałem kilkanaście kroków przed sobą. Mam dobre ucho, potrafię określić, skąd dochodzi dany odgłos.
Wtedy myślałem tylko jedno: Stamtąd.
A później młode brzózki ugięły się, rozchylając na dwie strony giętkie gałęzie i pnie, które zajęczały, ale nie pękły, gdy spomiędzy nich wydostał się smok.
Wyłonił się z gąszczu niczym demon lasu, nawet trochę podobny do niego – brunatny, porośnięty gęstą, brudną sierścią, z długim pyskiem, muskularną szyją, potężnym cielskiem i długimi łapami.
Żaden demon nie jest jednak tak ogromny, tak przytłaczająco, przerażająco, absolutnie potężny.
Na jedno uderzenie serca odebrało mi mowę. Patrzyłem na smoka oczarowany jego majestatem, porażony promieniującą z niego siłą. O mały włos nie upuściłem włóczni i gdyby bestia plunęła wtedy ogniem, po Ravkenie Łowcy Plugastwa zostałaby kupka popiołów, która z pewnością nie opowiedziałaby wam tak zgrabnie tej całej historii.
Na szczęście smok nie zamierzał mnie spopielić, a tylko wspiął na tylne łapy, opadł z hukiem na przednie, zniżył łeb nad ścieżką i ryknął. Potężny podmuch prawie mnie zdmuchnął. Potworny ryk – jakbym znalazł się w oku cyklonu – prawie zwalił z nóg. Ale też wystarczył, by wybudzić mnie z transu.
Wrzasnąłem. Mój głos utonął w wypełniającym powietrze smoczym ryku.
Runąłem do ataku i całą siłą muskularnego ramienia wepchnąłem włócznię w smocze gardło, wypuszczając drzewce.
Bestia jakby się zakrztusiła. Charknęła i rzuciła się z w tył, zamykając z trzaskiem paszczę. Włócznia zniknęła w niej całkowicie, byłem pewien, że grot wbił się w krtań potwora. Smok potwierdził moje przypuszczenia. Rozchylił paszczę, jakby się dusił i zatrzepotał rozpaczliwie głową. Krople gorącej krwi skapnęły na ziemię wokół niego.
A mnie został tylko miecz.
Wiedziałem, co muszę zrobić. Działałem odruchowo. Prawie każdego potwora zabija się tak samo.
Dobyłem broni, pochyliłem głowę i rzuciłem się pod smoczy brzuch.
Ogromne, słupowate nogi gniotły ziemię wokół mnie. Smok, charcząc, wygiął szyję, próbując mnie dojrzeć. Zagrzebał tylną łapą. Ogromne pazury wyrwały płaty ziemi dwa kroki ode mnie. Odskoczyłem gwałtownie. Znalazłem się przy lewej przedniej nodze, obróciłem miecz ostrzem do góry i z całej siły wepchnąłem w podbrzusze smoka.
Okazało się całkiem miękkie. Szczerze mówiąc, nie byłem nawet pewien, czy mój smok ma łuski. Jeżeli tak, to były delikatniejsze niż należałoby się spodziewać po tych wszystkich legendach o niezniszczalnych gadach.
Wyrwałem miecz. Gorąca krew chlusnęła z rany. Odskoczyłem gwałtownie, wytoczyłem się spod smoka.
Gad chwilę stał na szeroko rozstawionych nogach, jakby jeszcze nie rozumiał, że przebito mu serce. Zwiesił nisko głowę. Pysk wciąż miał rozchylony, jego ciemne oczy powlekała powoli mgła. Westchnął – przysięgam, że ten dźwięk tak brzmiał – po czym nogi się pod nim ugięły i powoli, dostojnie, osunął się na ziemię.
Odetchnął po raz ostatni. I zdechł.
Leżałem w krzakach, umorusany krwią i ziemią, nie mogąc uwierzyć, że wszystko zaczęło się i skończyło tak szybko. Po to przepłynąłem pół świata, żeby tak po prostu zwyciężyć smoka, jak każde inne plugastwo, z którym się dotąd mierzyłem?
Wstałem powoli i zaraz zamarłem, kiedy rozległ się nowy dźwięk. Donośne chrupnięcie, jakby łamanej kości. A zaraz po nim cichy, płaczliwy świergot.
Oba te odgłosy dobiegały z kępy brzóz.
Uniosłem miecz i powoli ruszyłem w ich kierunku. Rozchyliłem lewą ręką młode gałązki.
Moim oczom ukazało się niewielkie, zbudowane z kompostu gniazdo, pośrodku którego spoczywało wielkie jak ludzka głowa, obłe jajo, pęknięte na pół. Maleńki smok, mokry od surowego białka, rozchylił obie połówki, miotając się bez sensu we wnętrzu.
Dostrzegł mnie dopiero, kiedy podszedłem tak blisko, że na gada padł mój cień. Znieruchomiał, poderwał głowę na długiej szyi i wyszczerzył ostre jak szpilki zęby, a kiedy nie zareagowałem, wydobył z siebie jeszcze jeden rozpaczliwy świergot.
Miecz nie był odpowiedni, by zabić takie maleństwo, ale wypatrzyłem w pobliżu szeroki, płaski kamień. Mogłem położyć na nim kurdupla i rozdeptać mu głupi łeb.
Schowałem miecz, uwolniłem smoczka z resztek jaja i chwyciłem go w rękę tuż pod małymi, zwiniętymi i pomarszczonymi jak stary pergamin skrzydełkami. Gad wygiął szyję. Spodziewałem się ukąszenia, ale maluch jedynie polizał mnie po nagiej dłoni.
Zobacz także:
Pierwsza część "Przybysza"
Ostatnia część poprzednich Leśnych Opowieści
Wrzasnąłem. Mój głos utonął w wypełniającym powietrze smoczym ryku.
Runąłem do ataku i całą siłą muskularnego ramienia wepchnąłem włócznię w smocze gardło, wypuszczając drzewce.
Bestia jakby się zakrztusiła. Charknęła i rzuciła się z w tył, zamykając z trzaskiem paszczę. Włócznia zniknęła w niej całkowicie, byłem pewien, że grot wbił się w krtań potwora. Smok potwierdził moje przypuszczenia. Rozchylił paszczę, jakby się dusił i zatrzepotał rozpaczliwie głową. Krople gorącej krwi skapnęły na ziemię wokół niego.
A mnie został tylko miecz.
Wiedziałem, co muszę zrobić. Działałem odruchowo. Prawie każdego potwora zabija się tak samo.
Dobyłem broni, pochyliłem głowę i rzuciłem się pod smoczy brzuch.
Ogromne, słupowate nogi gniotły ziemię wokół mnie. Smok, charcząc, wygiął szyję, próbując mnie dojrzeć. Zagrzebał tylną łapą. Ogromne pazury wyrwały płaty ziemi dwa kroki ode mnie. Odskoczyłem gwałtownie. Znalazłem się przy lewej przedniej nodze, obróciłem miecz ostrzem do góry i z całej siły wepchnąłem w podbrzusze smoka.
Okazało się całkiem miękkie. Szczerze mówiąc, nie byłem nawet pewien, czy mój smok ma łuski. Jeżeli tak, to były delikatniejsze niż należałoby się spodziewać po tych wszystkich legendach o niezniszczalnych gadach.
Wyrwałem miecz. Gorąca krew chlusnęła z rany. Odskoczyłem gwałtownie, wytoczyłem się spod smoka.
Gad chwilę stał na szeroko rozstawionych nogach, jakby jeszcze nie rozumiał, że przebito mu serce. Zwiesił nisko głowę. Pysk wciąż miał rozchylony, jego ciemne oczy powlekała powoli mgła. Westchnął – przysięgam, że ten dźwięk tak brzmiał – po czym nogi się pod nim ugięły i powoli, dostojnie, osunął się na ziemię.
Odetchnął po raz ostatni. I zdechł.
Leżałem w krzakach, umorusany krwią i ziemią, nie mogąc uwierzyć, że wszystko zaczęło się i skończyło tak szybko. Po to przepłynąłem pół świata, żeby tak po prostu zwyciężyć smoka, jak każde inne plugastwo, z którym się dotąd mierzyłem?
Wstałem powoli i zaraz zamarłem, kiedy rozległ się nowy dźwięk. Donośne chrupnięcie, jakby łamanej kości. A zaraz po nim cichy, płaczliwy świergot.
Oba te odgłosy dobiegały z kępy brzóz.
Uniosłem miecz i powoli ruszyłem w ich kierunku. Rozchyliłem lewą ręką młode gałązki.
Moim oczom ukazało się niewielkie, zbudowane z kompostu gniazdo, pośrodku którego spoczywało wielkie jak ludzka głowa, obłe jajo, pęknięte na pół. Maleńki smok, mokry od surowego białka, rozchylił obie połówki, miotając się bez sensu we wnętrzu.
Dostrzegł mnie dopiero, kiedy podszedłem tak blisko, że na gada padł mój cień. Znieruchomiał, poderwał głowę na długiej szyi i wyszczerzył ostre jak szpilki zęby, a kiedy nie zareagowałem, wydobył z siebie jeszcze jeden rozpaczliwy świergot.
Miecz nie był odpowiedni, by zabić takie maleństwo, ale wypatrzyłem w pobliżu szeroki, płaski kamień. Mogłem położyć na nim kurdupla i rozdeptać mu głupi łeb.
Schowałem miecz, uwolniłem smoczka z resztek jaja i chwyciłem go w rękę tuż pod małymi, zwiniętymi i pomarszczonymi jak stary pergamin skrzydełkami. Gad wygiął szyję. Spodziewałem się ukąszenia, ale maluch jedynie polizał mnie po nagiej dłoni.
Zobacz także:
Pierwsza część "Przybysza"
Ostatnia część poprzednich Leśnych Opowieści
Hrabia Cerro |
Świetnie napisane. Bardzo prawdziwie. Ciekawe co wyniknie z zakończenia.
OdpowiedzUsuńnuudne. ciekawsze były opowiadania co byly kiedys...
OdpowiedzUsuńlipaa, dawać dawne opowiadania! ;x
OdpowiedzUsuńMożesz przestać hejtować. Dobrze wiem, że jesteście obaj jedną osobą. A jak ci się nie podoba to nie czytaj.
OdpowiedzUsuń@Ilwyd Blaidd
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie za komentarz. Cieszę się, że kolejny odcinek przypadł Ci do gustu i mam nadzieję, że z następnym będzie tak samo ;)
C.