756: Wielka xięga sławetnych recept - Pyeczona kaczka z jabłkami
Wielka xięga sławetnych recept - przepis na pyeczoną kaczkę z jabłkami
Dzień był mroźny, ale spokojny - odbijające się od śniegu promienie słońca aż raziły w oczy. Drzwi od chatki otworzyły się z hukiem, a sople wiszące pod dachem zadzwoniły i po chwili spadły, gdy dzierżąca siekierę w dłoni postać skierowała swe kroki do kurnika. W małym, drewnianym domku przywitało wiedźmę gdakanie kokoszek. Siedzące w ścisku na grzędach, wykorzystały uchylone drzwi jako okazję do czmychnięcia na podwórze, choć pod warstewką śniegu niewiele było do zjedzenia. Gromadka kolebiących się na krótkich nóżkach kaczek wcisnęła się spłoszona w kąt kurnika, z ukosa spoglądając na przybysza. I siekierę.
- Ot, i przyszło którejś z was żywota dokonać - westchnęła, bardziej do siebie, wiedźma. Potem jednak skierowała swe słowa do kaczek, coraz ufniej wyciągające szyje w stronę tej-która-sypie-ziarno - Tyś, Kacperku, największy, ale latka swoje masz, to i żylasty będziesz.
- Kwa, kwa - zakwakał, jakby na potwierdzenie tych słów, Kacperek
- A bez tej twojej Melanii, która ciągle za tobą łazi, to i smutno ci będzie.
- Kwa - przyznał kaczor.
- Dorotka tak coś nisko główkę trzyma... Choraś, Dorotko? Lucynko, a gdzieś ty pióra z ogona pogubiła, niebożątko?
- Kwa, kwa kwa - odpowiedział szef stada w sobie tylko znanym języku.
Wiedźma spojrzała jeszcze raz na czekające na okruszki stadko. Potem na trzymaną w ręku siekierę. I znów na głupawe kacze dzioby i nieświadome niczego oczka.
- Kwa? - zakwękał Kacper, wpatrując się w lśniące, świeżo wypolerowane ostrze.
Kacza tusza plasnęła o stół, lądując obok ostrego noża. Ze strapionym wyrazem twarzy wiedźma zabrała się za wyrywanie piór.
- Nie patrz tak na mnie, futrzaku. - Leżący na zapiecku kot zmrużył tylko oko, kpiąco wpatrując się w kobietę. - Potrzebna mi na dziś kaczka i tyle. W negocjcyjach pomoże. Gość wyjątkowy. Pieczyste lubi. - Nie drgnąwszy nawet, kocur nadal, jakby z litością, łypał okiem na podenerwowaną właścicielkę, wściekle rwącą twarde dutki piór. Jak to jest, że koty, patrząc na człowieka, mogą pokazać tyle politowania i wyższości? W końcu wiedźma nie wytrzymała.
- A co miałam zrobić? - ryknęła w stronę szyderczego kocura - Skąd miałam wziąć kaczkę? No skąd? A poza tym, mrożone kaczki są równie dobre, jak świeże! Ba, lepsze nawet, bo mięso skruszałe! I nie była wcale taka droga, dobrze, że stara handlarka miała jeszcze kilka tuszek w zimnej studni schowanych... A co, Kacperka miałam zarżnąć? Małgosi łeb urwać?
Pozbawianie kaczki piór trwało dłuższą chwilę. Ręce czarownicy zmarzły, a naga tuszka nadal miała tu i ówdzie twarde, sterczące spod skóry dutki.
- Starczy - oceniła krytycznym okiem - najwyżej się zdejmie trochę skóry już po upieczeniu. - Nie chciała pozbawiać kaczki całej skóry, bo mięso wyszłoby suche i nie miałoby tego kaczkowego, tłuściutkiego posmaku. Kaczka była już wypatroszona, a podroby - żołądek, serce i wątróbka leżały spokojnie w misce, czekając na swoją kolej. Następnie natarła całą kaczkę solą oraz dużą ilością otartej lebiodki ogrodowej, zwanej też maryjankiem. Pewnie od Mariana jakiegoś. Miała, co prawda, całe słoiki i buteleczki pełne mocnych, egzotycznych nieraz przypraw, ale nie chciała, by ich aromat przyćmił naturalny smak kaczki. Odłożyła kaczkę na bok, by ta przeszła smakiem zioła i zabrała się za jabłka. Cały kilogram małych, dzikich jabłek trzeba było obrać, wyciąć gniazda nasienne i pokroić na ćwiartki. Jabłka im kwaśniejsze, tym lepsze - delikatne, mączne odmiany mogą być za słodkie - a nie każdemu smakuje zbyt słodkie mięso. Do wnętrza kaczki trafiło tyle jabłek, ile się zmieściło. Przesypywane maryjankiem i odrobiną soli owoce puszczą sok i będą nasączać kaczkę od wnętrza, nie pozwalając jej wyschnąć. Wypadałoby kaczkę zaszyć, a skrzydła obwiązać konopnym sznurkiem razem z tuszką, by nie odstawały, ale jak na złość jedyny nadający się do tego celu motek sznurka znajdował się od dawna w łapach kota, obtoczony kurzu, turlany po podłodze.
- Skaranie z tym kotem. I gdzie ja teraz takie sznurki dostanę? - Szybkie poszukiwania w szufladach poskutkowały znalezieniem tekturowego pudełka wypełnionego osikowymi wykałaczkami. Ostrożnie spróbowała połączyć patyczkami brzegi skory, ale złośliwe wykałaczki tylko łamały się i wyginały, więc wrzuciła je z powrotem do szuflady.
- Nie będzie zaszyta. Przecie jabłka nie uciekną. Poprzednio nie uciekły... Na rany smoka! - chwyciła się za głowę - zapomniałam napalić w piecu!
Szybko dorzuciła drew do paleniska, by rozgrzać piec. Przezorny sierściuch, wiedząc, co się święci, znalazł sobie bezpieczniejsze legowisko. Przekręciła pokrętło* do oporu, aż strzałka sięgnęła liczby 250. Zła na siebie, że zapomniała o tak ważnej sprawie i że pieczenie kaczki się przedłuży, obrała i pokroiła resztę jabłek. Okazała, ważąca prawie dwa kilogramy kaczka nie chciała zmieścić się do żeliwnej brytfanki, wylądowała więc na warstwie jabłek w dużej blasze na ciasto. Oj, skrobania będzie potem co niemiara, ale czego się nie robi dla smaku! Jabłka zostały ułożone wokół kaczki. Podczas pieczenia stracą formę i zaczną się rozpływać, więc wiedźma przezornie zostawiła dwa duże owoce, by dodać je w połowie pieczenia - będą wtedy rumiane z zewnątrz, ale jeszcze twardawe w środku, oblane słodką, rozkoszną pulpą.
Wreszcie miedziana wskazówka sięgnęła maksimum i nafaszerowana owocami kaczka była gotowa na wizytę w piecu. Korzystając z grubych, pikowanych rękawic czarownica ostrożnie otworzyła drzwiczki pieca, po czym wstawiła blaszkę do piekielnego wnętrza. Podsunęła sobie zydelek i usiadła na chwilę, nie spuszczając kaczki z oka. Już po chwili dało się zauważyć pierwsze efekty wysokiej temperatury - skóra zeszkliła się tłuszczem, jabłka zaczęły parować, a końcówki sterczących na boki skrzydeł zarumieniły się. Czekała. Po pięciu czy dziesięciu minutach skóra na piersi była już rumiana, dopiero co zbrązowiała, a na skrzydłach pokazały się pierwsze brunatne ślady spalenizny. Wyglądała apetycznie, jak w sam raz, choć w środku była jeszcze zupełnie zimna. Starczy! Jeszcze chwila i zamiast pieczystego będzie węgielek, z którego nawet kot nie będzie zadowolony. Pierwsze kilka minut w wysokiej temperaturze sprawi, że pory skóry zamkną się, a ona sama zapiecze, nie pozwalając mięsu wyschnąć i zachowując soczystość całej potrawy. Kiedyś piekła kaczkę przez półtorej godziny w stu osiemdziesięciu, ale wyszła lekko sucha, włóknista, teraz więc z powodzeniem stosowała sposób z błyskawicznym zapiekaniem.
Uchyliła odrobinę drzwiczki pieca, wachlując ścierką, by rozgonić ponętny zapach. Jak tylko kuchnia zaparowała aromatem pieczystego, kocur zerwał się z legowiska.
- Miaa?
- Jeszcze nie, żarłoku. My zjemy, to i ty sobie podjesz.
Przykręciła pokrętło na liczbę 100. Tyle wystarczy, by ciepło dostało się do samego wnętrza, o ile pozwolimy kaczce zostać dłużej w piekarniku. W myślach obliczała jeszcze, jak długo pieczeń ma pozostać w piecu.
- "Skromna kaczka, kila jeden, przez godzinę piecz i pół.
Większą sztukę, pół i kila, piecz przez godzin dwie,
Dwukilowy okaz drobiu trzymaj godzin pół i dwie,
Jeśli kaczka waży więcej - to nie kaczka, raczej wół..."
Gdy temperatura opadła do stu, domknęła drzwiczki, pozwalając pieczeni dojrzewa i zabrała się za sprzątanie kuchni, co zajęło dłuższą chwilę. Pomyślalby kto, że huragan przez izbę przeszedł...
Akurat dokładała zachowane jabłka do pieczystego, gdy usłyszała wołanie handlarza:
- Garki przedaję, garki! Garnuszki, patelnie, kociołki, sagany! - dobiegało gdzieś z podwórza. Umówiony gość na miejscu, a pieczeń niegotowa! Zanim handlarz zapukał do drzwi, zdążyła jeszcze polać wierzch kaczki łyżką miodu - dopiero teraz, by nie zgorzał w pierwszych, najgorętszych chwilach pieczenia. No, może polać to zbyt duże słowo, bo stężały, rzepakowy miód nie chciał wcale odkleić się od łyżki, dopóki nie rozpuściło go gorąco bijące od mięsa. Ach, słodka, chrupiąca skórka, cóż to będzie za uczta! Aby nie spalić potrawy, przekręciła jeszcze pokrętło w dół, na osiemdziesiąt stopni. Wierzch był na pewno gotowy, widać było, jak czerniejąca miodowa warstewka bąbelkuje pod wpływem gorąca. Teraz trzeba poczekać, aż ciepło dotrze do wnętrza kaczki. Jeszcze przez chwilę po wyjęciu, gdy wierzch będzie już stygł, w środku nadal będzie rosła temperatura.
- Garki, zastawa, przybory kucharskie! - Rozległo się do wtóru pukania i w progu stanął korpulentny, sięgający może połowy drzwi krasnolud, objuczony plecakiem, na którym dyndały przywieszone za ucha cynowe kubki, brytfanki i nawet wielgachna patelnia. Bogaty, ćwiekowany miedzią skórzany kaftan z dużą ilością ozdóbek i buty z czerwonej, gadziej skory dziwnie kontrastowały z wytartym, brezentowym plecakiem o niezliczonej ilości kieszeni.Uszy obwieszone były krążkami złota, a na każdym palcu lśnił gruby, złoty pierścień. Albo dwa. Czarna, równo przystrzyżona broda rózniła się od zwyczajowego gąszczu przeplatanego dziesiątką warkoczyków, a nasmarowane czymś połyskliwym - i intensywnie pachnącym - włosy dopełniały wizerunku.
- Uszanowanie czcigodnej Pani! Jak to miło znów ujrzeć moją najlepszą klientkę! - Ukłonił się zamaszyście, zmuszając przytwierdzone do bagażu sprzęty do dźwięcznego tańca. Jego wzrok mimowolnie powędrował w stronę piekarnika, przez szybę którego widać było zarumienioną kaczkę i wiedźma już wiedziała, że pertraktacje cenowe pójdą po jej myśli.
- Oj, nie spodziewałam się pana tak wcześnie, właśnie miałam siadać do obiadu... - łgała jak z nut.
- Pozwoli panienka, że zademonstruję swój towar - I nie czekając na pozwolenie, zaczął wykładać na stół żeliwne kociołki, fikuśne komplety sztućców, mosiężne kielichy i przedmioty niewiadomego pochodzenia.
- Widzę, że kuchnia od mojego drogiego kuzyna sprawuje się znakomicie - stwierdził, wskazując głową piec, starając się przy tym nie patrzeć na jego zawartość. Co z tego, jak widać było, że przełyka ślinę?
- Oto zupełna nowość, zestaw kociołków z niebieskiego metalu, kuty przez kowali z Milczącej Pustyni! O, popatrzy panna, jak jeden w drugi łatwo wchodzi, coby mniej miejsca zajmować. Sprytne, a?
Pokręciła głową, nieprzekonana: - Kociołków ci u mnie dostatek.
- Lepsze rzeczy niosę, obaczy! - Wyjął z jednej z kieszeni metalowy przyrząd długości może łokcia, mający dwie rączki, sprężynę, stalowe siteczko i sterczące w różne strony bolce i pokrętła. - A zgadnie, miła pani, do czego to? - Spytał, szczękając przedmiotem.
- Do kastrowania knurów? - słabym głosem wypowiedziała pierwszą myśl, jaką przywodziło urządzenie, ale to nawet na chwilę nie zawstydziło krzata ani nie zatrzymało jego słowotoku.
- To drylownica! Do wisien! Zamiast noża, łyżki czy zębów własnych, od dziś można w trymiga drylować wiśnie i czereśnie. A jak się to kółko przekręci, o tak, to się nóżki rozsuwają. I śliwka wejdzie, ciach prach i po pestce. Starczy jeno wajhę zgiąć, a nawet brzoskwiny z Pustyni można pestkować. I awakada też - rozwodził.
- I w łeb zbója walnąć, jak przyjdzie potrzeba - mruknęła czarownica, kryjąc zainteresowanie przedmiotem. Koniec z wiśniowym sokiem na suficie i pestkami po całym domu? Krasnolud nie ustawał z wykładaniem coraz to nowego sprzętu. A czego tam nie było! Wysokie, metalowe garnuszki z pokrywką, jakimś dziwnym sposobem trzymające ciepło. Fikuśne widelce różnych kształtów, służące do jedzenia potraw, których nazw nawet nie znała. Małe, ostre jak brzytwa nożyki, którymi można było nie tylko obrać marchew, ale i obciąć sobie palec. Dziwaczny stojaczek z wypełnionym brzytwami mechanizmem, który sam - za obrotem korbki jedynie - potrafił obierać ziemniaki i wiele innych.
- A tutej mam niezwykłe... - zaczął znów handlarz
- Przepraszam, ale muszę do pieca - przerwała wiedźma, wkładając pikowane rękawice. Obróciła pokrętłem w dół, otworzyła drzwiczki i wyjęła blachę z kaczką, stawiając ją na piecu, żeby przestygła. Aromat pieczystego w izbie stężał, a zapach mięsa mieszał się ze słodką wonią jabłek, budząc kocura i choć na chwilę zamykając usta krasnoludowi, który na widok mięsa nerwowo przygładził włosy.
- Następne, co chciałem zaproponować - opanował się handlarz, wracając do zachwalania klamotów - to ta nadzwyczajna patelnia, przez rzemieślników z samej Nory stworzona. Nic do niej nie przywiera. Nic a nic! Patrzy pani szanowna, jaka gładka.
Wiedźma wzięła w ręce patelnię z ceramiczną rączką rzeźbioną w zające i pogładziła opuszkami palców dziwną, niemetalową powłokę. Ni to emalia, ni ceramika. Gładka, ale nie lśniąca. Czarna niby grafit, warstwa wydawała się jednocześnie twarda i miękka. Poskrobała wnętrze paznokciem.
- Tylko nie można niczym ostrym po niej rysować, bo cały czar zejdzie! - Krzyknął sprzedawca, łapiąc się za głowę. Nieświadomie, raz po raz oblizywał wargi. - W prezencie dorzucę kopystkę z bukowego drewna, coby magii nie popsuć.
- Dobra. Patelnię chcę.
- Dwadzieścia rubinów - rzekł szybko handlarz.
- Co? Dziesięć najwyżej dam. A jak powłoka odpadnie?
- Nie odpadnie. Osiemnaście, jak dla dostojnej pani. I kopystkę w podarunku.
- To wezmę jeszcze drylownicę. Za trzynaście, razem - rzuciła stanowczo, patrząc mu w oczy.
- Trzy kamyki za drylownicę? Toż ona sama dziesiątak warta. Siedemnaście razem.
- Trzynaście - zakomunikowała, patrząc na krople potu spływające po czole krasnoluda.
- Siedemnaście - pisnął już słabiej.
- Trzynaście.
- Nie zejdę niżej niż szesnaście, toż to rozbój...
- I kaczkę.
W izbie zapadła cisza. Pojedyńcza kropla potu oderwała się od czubka nosa krasnoluda. Jego nozdrza chodziły jak oszalałe. Dłonie zacisnęły się na kancie stołu. Aromat posiłku, miast słabnąć, zdawał się narastać, wręcz materializować. Czekała.
- Trzynaście i kaczkę - powtórzyła, obserwując poruszającą się w górę i w dół grdykę handlarza. Trzeba przyznać, że trzymał się dzielnie, walcząc pomiędzy sprzecznymi żądzami. W końcu wypuścił powietrze z płuc.
- Zgoda - rzekł kornie. Zanim zdążyła przełożyć kaczkę na półmisek i udekorować pieczonymi jabłkami, krasnolud już siedział na baczność z chustą wetkniętą pod brodą i frymuśnymi sztućcami w dłoniach. Bez zwłoki zabrał się za pożeranie kaczki, pilnowany jedynie uważnym spojrzeniem kocura, podczas gdy czarownica cieszyła się nowymi zbytkami. Po raz kolejny oglądała nowiusieńką patelnię.
- Jaka tam magia. Żadne tam czary... - bąknęła pod nosem, skrobiąc paznokciem po gładkiej powierzchni naczynia.
* więcej o mechanizmie krasnoludzkiego pieca czytaj tu: LINK
Dzień był mroźny, ale spokojny - odbijające się od śniegu promienie słońca aż raziły w oczy. Drzwi od chatki otworzyły się z hukiem, a sople wiszące pod dachem zadzwoniły i po chwili spadły, gdy dzierżąca siekierę w dłoni postać skierowała swe kroki do kurnika. W małym, drewnianym domku przywitało wiedźmę gdakanie kokoszek. Siedzące w ścisku na grzędach, wykorzystały uchylone drzwi jako okazję do czmychnięcia na podwórze, choć pod warstewką śniegu niewiele było do zjedzenia. Gromadka kolebiących się na krótkich nóżkach kaczek wcisnęła się spłoszona w kąt kurnika, z ukosa spoglądając na przybysza. I siekierę.
- Ot, i przyszło którejś z was żywota dokonać - westchnęła, bardziej do siebie, wiedźma. Potem jednak skierowała swe słowa do kaczek, coraz ufniej wyciągające szyje w stronę tej-która-sypie-ziarno - Tyś, Kacperku, największy, ale latka swoje masz, to i żylasty będziesz.
- Kwa, kwa - zakwakał, jakby na potwierdzenie tych słów, Kacperek
- A bez tej twojej Melanii, która ciągle za tobą łazi, to i smutno ci będzie.
- Kwa - przyznał kaczor.
- Dorotka tak coś nisko główkę trzyma... Choraś, Dorotko? Lucynko, a gdzieś ty pióra z ogona pogubiła, niebożątko?
- Kwa, kwa kwa - odpowiedział szef stada w sobie tylko znanym języku.
Wiedźma spojrzała jeszcze raz na czekające na okruszki stadko. Potem na trzymaną w ręku siekierę. I znów na głupawe kacze dzioby i nieświadome niczego oczka.
- Kwa? - zakwękał Kacper, wpatrując się w lśniące, świeżo wypolerowane ostrze.
Kacza tusza plasnęła o stół, lądując obok ostrego noża. Ze strapionym wyrazem twarzy wiedźma zabrała się za wyrywanie piór.
- Nie patrz tak na mnie, futrzaku. - Leżący na zapiecku kot zmrużył tylko oko, kpiąco wpatrując się w kobietę. - Potrzebna mi na dziś kaczka i tyle. W negocjcyjach pomoże. Gość wyjątkowy. Pieczyste lubi. - Nie drgnąwszy nawet, kocur nadal, jakby z litością, łypał okiem na podenerwowaną właścicielkę, wściekle rwącą twarde dutki piór. Jak to jest, że koty, patrząc na człowieka, mogą pokazać tyle politowania i wyższości? W końcu wiedźma nie wytrzymała.
- A co miałam zrobić? - ryknęła w stronę szyderczego kocura - Skąd miałam wziąć kaczkę? No skąd? A poza tym, mrożone kaczki są równie dobre, jak świeże! Ba, lepsze nawet, bo mięso skruszałe! I nie była wcale taka droga, dobrze, że stara handlarka miała jeszcze kilka tuszek w zimnej studni schowanych... A co, Kacperka miałam zarżnąć? Małgosi łeb urwać?
Pozbawianie kaczki piór trwało dłuższą chwilę. Ręce czarownicy zmarzły, a naga tuszka nadal miała tu i ówdzie twarde, sterczące spod skóry dutki.
- Starczy - oceniła krytycznym okiem - najwyżej się zdejmie trochę skóry już po upieczeniu. - Nie chciała pozbawiać kaczki całej skóry, bo mięso wyszłoby suche i nie miałoby tego kaczkowego, tłuściutkiego posmaku. Kaczka była już wypatroszona, a podroby - żołądek, serce i wątróbka leżały spokojnie w misce, czekając na swoją kolej. Następnie natarła całą kaczkę solą oraz dużą ilością otartej lebiodki ogrodowej, zwanej też maryjankiem. Pewnie od Mariana jakiegoś. Miała, co prawda, całe słoiki i buteleczki pełne mocnych, egzotycznych nieraz przypraw, ale nie chciała, by ich aromat przyćmił naturalny smak kaczki. Odłożyła kaczkę na bok, by ta przeszła smakiem zioła i zabrała się za jabłka. Cały kilogram małych, dzikich jabłek trzeba było obrać, wyciąć gniazda nasienne i pokroić na ćwiartki. Jabłka im kwaśniejsze, tym lepsze - delikatne, mączne odmiany mogą być za słodkie - a nie każdemu smakuje zbyt słodkie mięso. Do wnętrza kaczki trafiło tyle jabłek, ile się zmieściło. Przesypywane maryjankiem i odrobiną soli owoce puszczą sok i będą nasączać kaczkę od wnętrza, nie pozwalając jej wyschnąć. Wypadałoby kaczkę zaszyć, a skrzydła obwiązać konopnym sznurkiem razem z tuszką, by nie odstawały, ale jak na złość jedyny nadający się do tego celu motek sznurka znajdował się od dawna w łapach kota, obtoczony kurzu, turlany po podłodze.
- Skaranie z tym kotem. I gdzie ja teraz takie sznurki dostanę? - Szybkie poszukiwania w szufladach poskutkowały znalezieniem tekturowego pudełka wypełnionego osikowymi wykałaczkami. Ostrożnie spróbowała połączyć patyczkami brzegi skory, ale złośliwe wykałaczki tylko łamały się i wyginały, więc wrzuciła je z powrotem do szuflady.
- Nie będzie zaszyta. Przecie jabłka nie uciekną. Poprzednio nie uciekły... Na rany smoka! - chwyciła się za głowę - zapomniałam napalić w piecu!
Szybko dorzuciła drew do paleniska, by rozgrzać piec. Przezorny sierściuch, wiedząc, co się święci, znalazł sobie bezpieczniejsze legowisko. Przekręciła pokrętło* do oporu, aż strzałka sięgnęła liczby 250. Zła na siebie, że zapomniała o tak ważnej sprawie i że pieczenie kaczki się przedłuży, obrała i pokroiła resztę jabłek. Okazała, ważąca prawie dwa kilogramy kaczka nie chciała zmieścić się do żeliwnej brytfanki, wylądowała więc na warstwie jabłek w dużej blasze na ciasto. Oj, skrobania będzie potem co niemiara, ale czego się nie robi dla smaku! Jabłka zostały ułożone wokół kaczki. Podczas pieczenia stracą formę i zaczną się rozpływać, więc wiedźma przezornie zostawiła dwa duże owoce, by dodać je w połowie pieczenia - będą wtedy rumiane z zewnątrz, ale jeszcze twardawe w środku, oblane słodką, rozkoszną pulpą.
Wreszcie miedziana wskazówka sięgnęła maksimum i nafaszerowana owocami kaczka była gotowa na wizytę w piecu. Korzystając z grubych, pikowanych rękawic czarownica ostrożnie otworzyła drzwiczki pieca, po czym wstawiła blaszkę do piekielnego wnętrza. Podsunęła sobie zydelek i usiadła na chwilę, nie spuszczając kaczki z oka. Już po chwili dało się zauważyć pierwsze efekty wysokiej temperatury - skóra zeszkliła się tłuszczem, jabłka zaczęły parować, a końcówki sterczących na boki skrzydeł zarumieniły się. Czekała. Po pięciu czy dziesięciu minutach skóra na piersi była już rumiana, dopiero co zbrązowiała, a na skrzydłach pokazały się pierwsze brunatne ślady spalenizny. Wyglądała apetycznie, jak w sam raz, choć w środku była jeszcze zupełnie zimna. Starczy! Jeszcze chwila i zamiast pieczystego będzie węgielek, z którego nawet kot nie będzie zadowolony. Pierwsze kilka minut w wysokiej temperaturze sprawi, że pory skóry zamkną się, a ona sama zapiecze, nie pozwalając mięsu wyschnąć i zachowując soczystość całej potrawy. Kiedyś piekła kaczkę przez półtorej godziny w stu osiemdziesięciu, ale wyszła lekko sucha, włóknista, teraz więc z powodzeniem stosowała sposób z błyskawicznym zapiekaniem.
Uchyliła odrobinę drzwiczki pieca, wachlując ścierką, by rozgonić ponętny zapach. Jak tylko kuchnia zaparowała aromatem pieczystego, kocur zerwał się z legowiska.
- Miaa?
- Jeszcze nie, żarłoku. My zjemy, to i ty sobie podjesz.
Przykręciła pokrętło na liczbę 100. Tyle wystarczy, by ciepło dostało się do samego wnętrza, o ile pozwolimy kaczce zostać dłużej w piekarniku. W myślach obliczała jeszcze, jak długo pieczeń ma pozostać w piecu.
- "Skromna kaczka, kila jeden, przez godzinę piecz i pół.
Większą sztukę, pół i kila, piecz przez godzin dwie,
Dwukilowy okaz drobiu trzymaj godzin pół i dwie,
Jeśli kaczka waży więcej - to nie kaczka, raczej wół..."
Gdy temperatura opadła do stu, domknęła drzwiczki, pozwalając pieczeni dojrzewa i zabrała się za sprzątanie kuchni, co zajęło dłuższą chwilę. Pomyślalby kto, że huragan przez izbę przeszedł...
Akurat dokładała zachowane jabłka do pieczystego, gdy usłyszała wołanie handlarza:
- Garki przedaję, garki! Garnuszki, patelnie, kociołki, sagany! - dobiegało gdzieś z podwórza. Umówiony gość na miejscu, a pieczeń niegotowa! Zanim handlarz zapukał do drzwi, zdążyła jeszcze polać wierzch kaczki łyżką miodu - dopiero teraz, by nie zgorzał w pierwszych, najgorętszych chwilach pieczenia. No, może polać to zbyt duże słowo, bo stężały, rzepakowy miód nie chciał wcale odkleić się od łyżki, dopóki nie rozpuściło go gorąco bijące od mięsa. Ach, słodka, chrupiąca skórka, cóż to będzie za uczta! Aby nie spalić potrawy, przekręciła jeszcze pokrętło w dół, na osiemdziesiąt stopni. Wierzch był na pewno gotowy, widać było, jak czerniejąca miodowa warstewka bąbelkuje pod wpływem gorąca. Teraz trzeba poczekać, aż ciepło dotrze do wnętrza kaczki. Jeszcze przez chwilę po wyjęciu, gdy wierzch będzie już stygł, w środku nadal będzie rosła temperatura.
- Garki, zastawa, przybory kucharskie! - Rozległo się do wtóru pukania i w progu stanął korpulentny, sięgający może połowy drzwi krasnolud, objuczony plecakiem, na którym dyndały przywieszone za ucha cynowe kubki, brytfanki i nawet wielgachna patelnia. Bogaty, ćwiekowany miedzią skórzany kaftan z dużą ilością ozdóbek i buty z czerwonej, gadziej skory dziwnie kontrastowały z wytartym, brezentowym plecakiem o niezliczonej ilości kieszeni.Uszy obwieszone były krążkami złota, a na każdym palcu lśnił gruby, złoty pierścień. Albo dwa. Czarna, równo przystrzyżona broda rózniła się od zwyczajowego gąszczu przeplatanego dziesiątką warkoczyków, a nasmarowane czymś połyskliwym - i intensywnie pachnącym - włosy dopełniały wizerunku.
- Uszanowanie czcigodnej Pani! Jak to miło znów ujrzeć moją najlepszą klientkę! - Ukłonił się zamaszyście, zmuszając przytwierdzone do bagażu sprzęty do dźwięcznego tańca. Jego wzrok mimowolnie powędrował w stronę piekarnika, przez szybę którego widać było zarumienioną kaczkę i wiedźma już wiedziała, że pertraktacje cenowe pójdą po jej myśli.
- Oj, nie spodziewałam się pana tak wcześnie, właśnie miałam siadać do obiadu... - łgała jak z nut.
- Pozwoli panienka, że zademonstruję swój towar - I nie czekając na pozwolenie, zaczął wykładać na stół żeliwne kociołki, fikuśne komplety sztućców, mosiężne kielichy i przedmioty niewiadomego pochodzenia.
- Widzę, że kuchnia od mojego drogiego kuzyna sprawuje się znakomicie - stwierdził, wskazując głową piec, starając się przy tym nie patrzeć na jego zawartość. Co z tego, jak widać było, że przełyka ślinę?
- Oto zupełna nowość, zestaw kociołków z niebieskiego metalu, kuty przez kowali z Milczącej Pustyni! O, popatrzy panna, jak jeden w drugi łatwo wchodzi, coby mniej miejsca zajmować. Sprytne, a?
Pokręciła głową, nieprzekonana: - Kociołków ci u mnie dostatek.
- Lepsze rzeczy niosę, obaczy! - Wyjął z jednej z kieszeni metalowy przyrząd długości może łokcia, mający dwie rączki, sprężynę, stalowe siteczko i sterczące w różne strony bolce i pokrętła. - A zgadnie, miła pani, do czego to? - Spytał, szczękając przedmiotem.
- Do kastrowania knurów? - słabym głosem wypowiedziała pierwszą myśl, jaką przywodziło urządzenie, ale to nawet na chwilę nie zawstydziło krzata ani nie zatrzymało jego słowotoku.
- To drylownica! Do wisien! Zamiast noża, łyżki czy zębów własnych, od dziś można w trymiga drylować wiśnie i czereśnie. A jak się to kółko przekręci, o tak, to się nóżki rozsuwają. I śliwka wejdzie, ciach prach i po pestce. Starczy jeno wajhę zgiąć, a nawet brzoskwiny z Pustyni można pestkować. I awakada też - rozwodził.
- I w łeb zbója walnąć, jak przyjdzie potrzeba - mruknęła czarownica, kryjąc zainteresowanie przedmiotem. Koniec z wiśniowym sokiem na suficie i pestkami po całym domu? Krasnolud nie ustawał z wykładaniem coraz to nowego sprzętu. A czego tam nie było! Wysokie, metalowe garnuszki z pokrywką, jakimś dziwnym sposobem trzymające ciepło. Fikuśne widelce różnych kształtów, służące do jedzenia potraw, których nazw nawet nie znała. Małe, ostre jak brzytwa nożyki, którymi można było nie tylko obrać marchew, ale i obciąć sobie palec. Dziwaczny stojaczek z wypełnionym brzytwami mechanizmem, który sam - za obrotem korbki jedynie - potrafił obierać ziemniaki i wiele innych.
- A tutej mam niezwykłe... - zaczął znów handlarz
- Przepraszam, ale muszę do pieca - przerwała wiedźma, wkładając pikowane rękawice. Obróciła pokrętłem w dół, otworzyła drzwiczki i wyjęła blachę z kaczką, stawiając ją na piecu, żeby przestygła. Aromat pieczystego w izbie stężał, a zapach mięsa mieszał się ze słodką wonią jabłek, budząc kocura i choć na chwilę zamykając usta krasnoludowi, który na widok mięsa nerwowo przygładził włosy.
- Następne, co chciałem zaproponować - opanował się handlarz, wracając do zachwalania klamotów - to ta nadzwyczajna patelnia, przez rzemieślników z samej Nory stworzona. Nic do niej nie przywiera. Nic a nic! Patrzy pani szanowna, jaka gładka.
Wiedźma wzięła w ręce patelnię z ceramiczną rączką rzeźbioną w zające i pogładziła opuszkami palców dziwną, niemetalową powłokę. Ni to emalia, ni ceramika. Gładka, ale nie lśniąca. Czarna niby grafit, warstwa wydawała się jednocześnie twarda i miękka. Poskrobała wnętrze paznokciem.
- Tylko nie można niczym ostrym po niej rysować, bo cały czar zejdzie! - Krzyknął sprzedawca, łapiąc się za głowę. Nieświadomie, raz po raz oblizywał wargi. - W prezencie dorzucę kopystkę z bukowego drewna, coby magii nie popsuć.
- Dobra. Patelnię chcę.
- Dwadzieścia rubinów - rzekł szybko handlarz.
- Co? Dziesięć najwyżej dam. A jak powłoka odpadnie?
- Nie odpadnie. Osiemnaście, jak dla dostojnej pani. I kopystkę w podarunku.
- To wezmę jeszcze drylownicę. Za trzynaście, razem - rzuciła stanowczo, patrząc mu w oczy.
- Trzy kamyki za drylownicę? Toż ona sama dziesiątak warta. Siedemnaście razem.
- Trzynaście - zakomunikowała, patrząc na krople potu spływające po czole krasnoluda.
- Siedemnaście - pisnął już słabiej.
- Trzynaście.
- Nie zejdę niżej niż szesnaście, toż to rozbój...
- I kaczkę.
W izbie zapadła cisza. Pojedyńcza kropla potu oderwała się od czubka nosa krasnoluda. Jego nozdrza chodziły jak oszalałe. Dłonie zacisnęły się na kancie stołu. Aromat posiłku, miast słabnąć, zdawał się narastać, wręcz materializować. Czekała.
- Trzynaście i kaczkę - powtórzyła, obserwując poruszającą się w górę i w dół grdykę handlarza. Trzeba przyznać, że trzymał się dzielnie, walcząc pomiędzy sprzecznymi żądzami. W końcu wypuścił powietrze z płuc.
- Zgoda - rzekł kornie. Zanim zdążyła przełożyć kaczkę na półmisek i udekorować pieczonymi jabłkami, krasnolud już siedział na baczność z chustą wetkniętą pod brodą i frymuśnymi sztućcami w dłoniach. Bez zwłoki zabrał się za pożeranie kaczki, pilnowany jedynie uważnym spojrzeniem kocura, podczas gdy czarownica cieszyła się nowymi zbytkami. Po raz kolejny oglądała nowiusieńką patelnię.
- Jaka tam magia. Żadne tam czary... - bąknęła pod nosem, skrobiąc paznokciem po gładkiej powierzchni naczynia.
* więcej o mechanizmie krasnoludzkiego pieca czytaj tu: LINK
0 komentarze:
Twój komentarz będzie widoczny po akceptacji administratorki gazetki.